Bez zabawy, bez radości, z masą hitów i swoistym zawieszeniem…. Robert Piernikowski wydał No Fun, swój nowy solowy album.
AUTOR: Robert Piernikowski
TYTUŁ: No Fun
WYTWÓRNIA: Latarnia
WYDANE: 27 kwietnia 2017
Na No Fun Piernikowski zawieszony jest między instrumentalami kojarzonymi z jego pierwszej solowej płyty Się żegnaj i lo-fi hip hopem spod znaku Synów. Zdezelowane melodie, dużo syntezatorów, bitmaszyna, ciężki, charakterystyczny wokal Roberta i muzyka, która idealnie komponuje się z eksploatowaną na koncertach dymiarką.
To też mocne teksty, trafne w punkt, ale o inne nie można go było podejrzewać. Nawet jeśli pisane w prosty sposób, to oddające otaczającą rzeczywistość. „Za kawę każą płacić dziesięć, dziesięć albo więcej” i jest to prawda. „Fajki takie drogie, drogie” – i znowu Piernikowski nie mija się z prawdą. Szarość życia na osiedlu, niepewność, krucha przyszłość, brak pieniędzy. Miałkość istnienia. Banalne myśli, gdy wypowiedziane, otrzymują mocnego wydźwięku. Przy akompaniamencie rozstrojonych podkładów, łamliwej rytmiki, jednocześnie chwytliwej i zapadającej w pamięć, momentami tanecznych, innym razem pogrzebowych syntezatorów, nawet wypowiedziane „Cicho” czy „Robimy gówno” jawią się jako istotne punkty wydawnictwa.
Singlowe „Trwamy” to najlepszy numer na płycie. Szybki, gładki bit, wzniosłe synthy, nieregularny bit, ciężki, przytłumiony wokal – „Ciężko, ciężko, jest, jest, jest ciężko” – a do tego kapitalny teledysk Piotra Machy ze znaczkiem Nike jako product placementem w roli głównej i plejadą przyjaciół Piernikowskiego, z 1988 na czele.
POSŁUCHAJ CAŁEGO NO FUN!
Z 1988 Piernikowski koncertuje jako Syny, koncertują też z własnymi solowymi projektami, na No Fun natomiast Robert za materiał odpowiada w stu procentach. I wypada bardzo dobrze. To za sprawą szorstkich, smętnych melodii (pomijając hit „Trwamy” i patetyczne, wysokie klawisze w „Rano”). „Koniec lata”, gdyby chciało się porównywać do czegokolwiek, mogłoby oddawać kondycję mediów państwowych – smutne to, ciągnące się, raczej zahaczające tonami o poziom Żuław Wiślanych. „Jutro będzie inaczej” ze swoją pesymistyczną myślą przewodnią powinno być grane na pogrzebach. Taka radość z nagrania płynie. W kontraście do nich stoi „Martwię się”, muzycznie lata osiemdziesiąte, trochę kiczowate, bardzo wpadające w ucho, będące kolejnym mocnym punktem No Fun. I pomimo zamartwiającej się tematyki, jest to dźwiękowo bardzo skoczna kompozycja.
Obok hightlightów płyty, „Trwamy” i kapitalnego instrumentala, „Bunina” (ileż tutaj się dzieje w ciągu tych niespełna siedmiu minut – rośnie narracja, narasta kakofonia, by nagle odwrócić sytuację i Piernikowski postawił na smętne, delikatne i proste jednocześnie melodie syntezatorów), nie można zapomnieć o „Antari M-1o”. Ten kawałek na koncertach, na równi z „Buninem”, włada sceną. To też chwytliwość poziom sto, napinanie i rozluźnianie słuchaczy. Zabawa rymami, nerwowa instrumentalna końcówka i rytm, o którym pamięta się jeszcze długo, długo po wybrzmieniu.
Piernikowskiemu prostymi środkami udało się stworzyć płytę-samograja. Album mocny, chodzący za słuchaczem przez kilka ładnych dni. Mocny, momentami przejmujący i ujmujący, ale też bujający, gdy sytuacja tego wymaga. Krótkie zdania, jeszcze krótsze myśli, dużo dobrej roboty.