Zapytacie – dlaczego tak późno? A ja zapytam – dlaczego nie?!

 


AUTOR: Lotto
TYTUŁ: VV
WYTWÓRNIA: Instant Classic
WYDANE: 23 listopada 2017


Tej recenzji miało nie być. Przecież 2017 został już oficjalnie zamknięty na tysiąc sposobów. Były podsumowania, topy, nagrody, roczne zestawienia, do których niektórzy zabrali się, kiedy tej płyty jeszcze nie było w oficjalnym obiegu. I ojezu – przecież już nie wypada – tyle miesięcy po premierze. Wiecie co? Chrzanić to. Dobra płyta to dobra płyta – niezależnie, czy od jej wydania upłynął tydzień, czy pół roku. Dzisiaj więc, w naszym recenzenckim kąciku historycznym (hehe), Lotto i ich VV. To lecimy!

To trio dobrze wie, jak skutecznie zasiać ferment. Zainteresowanie, jakie wzbudza każde ich nowe wydawnictwo – mierząc niezalową skalą – sięga zdecydowanie górnych progów granicznych. Może też dlatego, swojego czasu, moje podchody pod kilka kolejnych koncertów skończyły się wdzięcznym „sold out” na kilka dni przed, a inne terminy całkiem nie pasiły. Ostatnia, wydana w listopadzie płyta VV szans na przekonanie mnie do siebie miała więc co niemiara. Bo też trudno powiedzieć jej „dobra, już wystarczy, kończymy to”. Nie bez przyczyny materiał stanął też mimowolnie w szranki w moim prywatnym zestawieniu z wydanym również przez Instant Classic, dla mnie najlepszym polskim materiałem 2016, czyli albumem LAS Kristen. Bo skoro ten sam label, w 1/3 towarzystwo to samo, klimat też nieodległy – nie dało się inaczej.

>>Odsłuch albumu: Lotto – VV

Pierwszy kawałek – bomba. Może nie energetyczna, ale bomba. Na pierwszym planie rozmyta cisza. To podobno teraz modne. Ale jestem absolutnie ostatnią osobą, która posądziłaby Lotto o uleganie modom. To po prostu naturalna konsekwencja tego, co wydarzyło się na (ach i och) Elite Feline przeczytajcie naszą recenzję(). Wita nas leniwy kontrabas Majkowskiego, który niespiesznym, miarowym krokiem wciąga nas za sobą. Po paru minutach czujemy, że już prawie jesteśmy na miejscu, stopniowo przyspieszamy. „Soil” przechodzi w „Hazze”, „Hazze” w „Soil”, a potem jeszcze w „Paperchase”. Całość sunie na granicy oniryzmu i ekstazy (tak – tak się da!). Słuchając po raz dziesiąty, nawet nie wiemy już, czy dopiero zaczynamy, czy właśnie kończymy. Zazwyczaj odpalając płytę wczesnym wieczorem z założeniem „dobra – tylko raz”, czułem się jak 15 lat temu, młócąc z Fifę (teraz jestem smutasem i nie gram w gry) i kończąc po „chwili”, a tak naprawdę ogrywając cały sezon. Albo, bardziej współcześnie, po zbingewatchowaniu (trudne słowo) całego sezonu serialu na Netfliksie. Może to więc dobrze, że płyta trwa ledwie (jak na Lotto) czterdzieści minut. Zdecydowanie łatwiej wtedy powiedzieć „okej, teraz już naprawdę ostatni raz”.

Od pierwszego przesłuchania VV towarzyszyło mi nieodparte wrażenie, że dźwięk dobywał się tu jakby zza ściany, albo raczej spod powierzchni wody – tylko chwilami wynurzając się ponad taflę za sprawą niepisanego starcia perkusji z grającą sobie tylko znaną strukturę gitarą. I kiedy myślisz już „wow – ale ogień, rozerwijcie mnie na strzępy, już możecie!”, mniej więcej w końcówce „Paperchase” rozlega się cisza głośniejsza niż sąsiad szalejący z wiertarką za ścianą. Rozwałka!

>>Lotto: „Chcieliśmy, żeby to był zespół żywy”

Druga strona, zaczynając od „Heel”, przynosi zupełnie inną historię. I ta wciągająca jak stukot jadącego pociągu opowieść zaczarowała mnie chyba najbardziej. Bo nawet gdyby trwała nie sześć, a sześćdziesiąt sześć minut i tak nie miałbym odwagi przesunąć jej chociaż o minutę, do końca kiwając bezwiednie głową do rytmu. W tym chyba właśnie tkwi fenomen Lotto – że nie masz cholernej odwagi, żeby zeskipować kilkunastu sekund nagrania w obawie, że stracisz coś naprawdę ważnego. Słuchajcie więc w całości – bez przesuwania.

A JAK OCENIAMY?
FYHOWA OCENA
%d bloggers like this: