Brytyjczyk nadal otacza się swoimi muzycznymi fascynacjami. Długimi partiami syntezatorów, na które narzuca różne loopy, opływa w tej elektronicznej gęstwinie, raczej nie siląc się na zbyteczne ubarwienia. Jeśli Rapoon decyduje się na daną formę utworu, tak to rozgrywa.
AUTOR: Rapoon
TYTUŁ: Blue Days
WYTWÓRNIA: Zoharum
WYDANE: 18 grudnia 2015
Smutne dni, tak? Coś w tym jest, choć Rapoon zdążył zasłynąć już delikatnymi i spokojnymi, a przy tym melancholijnymi albumami; a na to miał zresztą już ponad pięćdziesiąt okazji. Blue Days, co przeczyta się w każdej z recenzji, jest materiałem różniącym się od poprzedników. Tyle powtórzeń z innych tekstów, czas na analizę grudniowej płyty Robina Storeya.
Brytyjczyk nadal otacza się swoimi muzycznymi fascynacjami. Długimi partiami syntezatorów, na które narzuca różne loopy, opływa w tej elektronicznej gęstwinie, raczej nie siląc się na zbyteczne ubarwienia. Jeśli Rapoon decyduje się na daną formę utworu, tak to rozgrywa. Tak było na wcześniejszych wydawnictwach, nawet tych dostępnych za pośrednictwem Zoharum, tak jest także, poniekąd, na Blue Days. Poniekąd, bo Storey jednak pozmieniał to i owo, zaczynając od czasu trwania utworów, przez sam ich klimat czy kompozycję wręcz. Anglik pociął tę swoją płytę na czternaście dłuższych i krótszych kawałków, z tym że są to na ogół mikroskopijne cząstki w porównaniu z wcześniejszymi płytami, a i jeśli weźmiemy te albumy wypuszczone w minionym roku, różnica będzie jednak dostrzegalna.
Drugą kwestią jest samo rozpisanie tych utworów. To nie są już te sławetne ambientowe partie, ciągnące się w nieskończoność, nazywane przez wrednych easy-listeningami czy wręcz new age’em. Rapoon poszedł w innym kierunku, nie bojąc się muzycznych poszukiwań i zabaw. Chodzi przede wszystkim o rwanie materiału, kombinowanie i opieranie go na zróżnicowanych formach. I tutaj pojawia się sens przygotowania utworów o takim właśnie czasie. Krótkie nagrania nie męczą, dają pole do popisu, wręcz zachęcają i nakłaniają do skrupulatnego odtwarzania. Bo co, jeśli przeoczy się jakiś smaczek, jakiś zastosowany myk? „On Frozen Air” to przyjemne repetycje perkusji i dorzucane do tego wzniosłe syntezatory, pojawiające się w równomiernych odstępach czasowych. „No One Came” z kolei bardziej rozświetlają smętne klawisze, ale rytmika, tak jak i na całym Blue Days, wybrzmiewa nieregularnie, połamanie. Ta melancholijna aura utworu o ambientowym podłożu, gdzie perka stanowi nie bazę, a dodatek do głównego instrumentarium, Przez to o płycie można mówić jak o albumie pełnym muzyki medytacyjnej. Odwrotnie jest w „In Black”, nagraniu gęstym od surowych bębnów, które to wybijają się na pierwszy plan, spychając warstwę muzyczną w cień. Pojawiające się partie wokalne podkręcają atmosferę, razem z tymi migającymi zgrzytami w tle.
Na zwolnionych obrotach działa też ƒ„Long Time Ago Now”, a gdyby tylko wzmocnić jeszcze siłę bitu, wyszedłby z tego naprawdę niezły klubowy hit, niekoniecznie już ambientowy. Rapoon się postarał i dalej także ciągnie ten stan, dodając melodyjne klawisze, które rozkręcają atmosferę przed „The Angels Called”, utworze bardzo nerwowym w swoim wydźwięku, choć jednocześnie bardzo popowym w linii melodycznej. W pozostałych nagraniach sytuacja niewiele się różni. Rapoon albo rozciąga synthy, albo idzie w minimalizm graniczący z ciszą. Zawodzi natomiast to, co powinno być sztandarem wydawnictwa – utwór tytułowy i jednocześnie zamykający płytę. „Blue Days” Rapoon utrzymał w dość bliskowschodnim klimacie, co samo w sobie byłoby jeszcze w porządku, ale melodyjnie jest po prostu miałko. Dodatkowo dorzucony wokal drażni, pozostawiając niesmak. Rozumiem, że minimalizm w rytmice, że lo-fi w melodii i szamańskie poniekąd śpiewy, ale Anglikowi closer najzwyczajniej nie wyszedł. A mimo to jest więcej niż ciekawie i miło. Jak wiadomo, do posłuchania, do poleżenia, do pomyślenia i, co sugeruje tytuł, na smutne dni. Albo powodujący smutne dni. Jak kto woli.