W lutym NOON wydał swój najnowszy album Nobody Nothing Nowhere. Nie można przejść obok niego obojętnie. Dlaczego? Sprawdźcie naszą recenzję płyty Mikołaja Bugajaka.
AUTOR: NOON
TYTUŁ: Nobody Nothing Nowhere
WYTWÓRNIA: Nowe Nagrania
WYDANE: 22 lutego 2020
Mikołaj Bugajak to człowiek–instytucja polskiej sceny muzycznej. Z bagażem kilkunastu lat pracy producenckiej, który wielu stara się nakładać na jego barki, zupełnie niepotrzebnie traktując jak rodzaj brzemienia, z pewnością nie jest łatwo forsować nowe kierunki. NOON zdaje się jednak podchodzić do każdego z realizowanych przez siebie projektów z otwartą głową. Tak było w przypadku Algorytmu i stworzonego wspólnie z Piotrem Kalińskim, kultowego w wielu kręgach projektu HV/NOON. Uwolnienie od utartych schematów twórczych zdecydowanie widać także po albumie Nobody Nothing Nowhere, który w lutym ukazał się nakładem prowadzonej przez Bugajaka wytwórni Nowe Nagrania. To historia, która ma wiele twarzy i jak w najlepszej fabule – wiele zwrotów akcji.
Wstęp do otwierającego album utworu „Delta Mare” to precyzyjnie cyzelowana intelligent acoustic music z mocno obecnym arpeggiatorem w stylu Cateriny Barbieri. W miarę rozwoju akcji wchodzimy w soundtrackowy nastrój rodem z netflixowego Dark (ze ścieżką autorstwa Bena Frosta). O to porównanie pokusiłem się nieprzypadkowo. W materiałach prasowych możemy znaleźć informację, że NNN „jest to album o ucieczce, która okazuje się niemożliwa. Wszelkie zmagania i próby zmiany przeznaczenia przypominają podróż po spirali” – i tu łapiemy kolejny punkt styczny z Dark i jego linearno–eliptyczną strukturą. Mocno podbity basem podkład, z charakterystycznym skrzypcowym wygrzewem Tomka Mreńcy, miarową melodią basu Piotra Połoza i bębnami Marcina Awierianowa to układanka kompletna. Wszystkie ścieżki wybrzmiewają tu we właściwym momencie, rezonując głęboko w głowie słuchacza.
Każda z kompozycji zebranych na Nobody Nothing Nowhere to swego rodzaju opowieść. Przez „Bergenske” prowadzeni jesteśmy przez narratora, który na wypadek, gdybyśmy zboczyli z kursu, co jakiś czas, skupiając naszą uwagę, sprowadza nas na właściwą ścieżkę. W ten sposób swobodnie dryfujemy w bezkresie leśnej głuszy, którą widzimy na okładce albumu. Przedzierająca się w pewnym momencie przez medytacyjną aurę, lekko acidowa melodia trzyma nas w klinczu przez pozostałe 5 minut utworu. Zarysowany w dwóch otwierających album kawałkach muzyczny pejzaż, w „Trion” zaczyna się delikatnie rozpływać. Oniryczna, snująca się po wierzchołkach naszych receptorów czuciowych narracja, co chwila delikatnie uciska na znajdujący się najbliżej w danej chwili nerw, przyprawiając o dreszcze.
Chociaż większość słuchaczy, zapytana o paletę brzmień, w jakiej utrzymany jest album NNN, wskazałaby raczej na chłodne barwy, to mam nieodparte wrażenie, że im bliżej znajdujemy się finału, tym silniej wyczuwalne jest ciepło, jakie czujemy, grzejąc się po zimowej leśnej wyprawie przy płomieniach ogniska.
„Trion”, podobnie jak poprzedzające go utwory, ma nieregularną, poszatkowaną strukturę. Silnie zaznaczone są w nim pauzy, po których pełne nostalgii brzmienie wraca z jeszcze większym natężeniem.
Zwieńczeniem opowieści jest monumentalne „Spektrum”, które bez pardonu atakuje nas ścianą synthów i modularów. Chociaż najkrótszy, wcale nie ustępuje swoim poprzednikom pod kątem treści i zwrotów akcji. Bez cienia przesady można powiedzieć, że NOON gra na Nobody Nothing Nowhere w tej samej lidze, co Floating Points czy Venetian Snares. Masywny, choć powściągliwy w formie storytelling wciąga i angażuje do tego stopnia, że historię raz rozpoczętą pochłaniamy w jednym podejściu. To zdecydowanie jedna z najmocniejszych premier pierwszego kwartału 2020.