AUTOR: Michael Kiwanuka
WYTWÓRNIA: Interscope, Polydor
WYDANE: 15 lipca 2016
INFORMACJE O ALBUMIE
Michael Kiwanuka to artysta, który okazał się dla mnie nie lada niespodzianką. Egzotyczne nazwisko i szerzej nieznana twórczość z jednej strony pobudzały ciekawość, a drugiej jednak budziły obawy, że w jego muzyce nie będzie niczego niezwykłego. Jednak nic bardziej mylnego. Miękki, quasi-soulowy głos, niebanalna konstrukcja utworów i ciekawe zastosowanie chórków na najnowszym Love & Hate dały w rezultacie bardzo dobrą płytę, prezentującą wiele odcieni delikatnej melancholii, która jest przewodnim klimatem tego wydawnictwa. Stanowi to istotną różnicę w stosunku go debiutanckiego Home Again, gdzie mogliśmy usłyszeć muzykę dużo cieplejszą i bardziej bluesowo-soulową. Spoglądając na różnorakie treści znalezione w sieci na temat Kiwanuki, trudno się oprzeć wrażeniu, że przylgnęło już do niego określenie „gitarzysta/muzyk soulowy”. O ile jego głosowi można przypisać lekko soulowe brzmienie, o tyle instrumentalna warstwa najnowszej płyty Kiwanuki może stanowić bodziec do weryfikacji twierdzenia o tym, że gra on soul. Ten ostatni, zazwyczaj przynajmniej jest dużo bardziej energetyczny, z wyraźnie zarysowaną linią basu. Wracając do wokalu, zwykle charakteryzuje się on specyficzną, bardzo ozdobną manierą wykonawczą. Tutaj próżno szukać czegoś podobnego.
Kiwanuka wychowywał się na artystach typowych dla swojego pokolenia. Nirvana, Offspring czy Radiohead towarzyszyły mu, gdy szukał swojego miejsca w muzycznym świecie. Grywał rap, jazz-funk, covery piosenek znanych zespołów, podziwiając jednocześnie Boba Dylana, Otisa Reddinga i Jimiego Hendrixa. Co ważne, artysta wypracował swój język muzyczny na tyle odrębny od tego, którym posługiwali się jego mistrzowie, że dziś właściwie trudno spostrzec wpływ wymienionych tuzów światowej muzyki. Na Love & Hate proponuje muzykę trudną do jednoznacznego zaszufladkowania.
Choć jego instrumentem jest gitara, to nie ona gra główną rolę na tej płycie. Wręcz przeciwnie – nie licząc paru piosenek, w których zarysowuje motyw przewodni, gitara ściśle spełnia swoją rolę w zespole, dogrywając frazy, delikatnie im akompaniując, lub wchodząc w swego rodzaju muzyczny dialog z resztą instrumentów lub z wokalem. Tym, co również zwraca szczególną uwagę na tej płycie, jest chyba większa niż w większości piosenek muzyki rozrywkowej rola chórków. Podczas gdy zazwyczaj kojarzymy je z krótkimi wstawkami, będącymi tłem dla wokalisty po to, by uzyskać wielogłos, to w przypadku twórczości Kiwanuki z ostatniej płyty mają one do spełnienia odrębne, bardzo ważne zadanie. Nadają, razem z sekcją smyczków, wyżej wspomniany, melancholijny klimat całemu utworowi. I tak choćby w tytułowym „Love & Hate” subtelny loop złożony z głosów przez cały utwór akompaniuje Kiwanuce, tworząc niepowtarzalną atmosferę, daleką od tkliwej banalności. Z kolei na „Black Man In a White World” to właśnie partia chóru jest właśnie tym, co nadaje temu numerowi energię i tchnie weń życie.
Przyjrzyjmy się trzem, chyba najważniejszym utworom z tej płyty – otwierającemu „Cold Little Heart”, singlowi z drugim numerem „Black Man In a White World” oraz kryjącemu się pod piątką tytułowemu „Love & Hate”. Pierwszy i najdłuższy, bo trwający ponad 9 minut jest „Cold Little Heart”. Delikatne smyczki, podkreślające akordy pianina i pojedyncze nuty śpiewane przez wokal wspierający i w końcu najważniejsze – gitara czerpiąca garściami z muzyki Floydów; w taki właśnie sposób Kiwanuka zaprasza nas do swego świata. Przez cały utwór te cztery elementy miksują się, układają w różne kombinacje – gitara czasem dominuje, potem znów przycicha, czasem gdzieś w tle przemkną pojedyncze nuty pianina, a nade wszystkim góruje miękki, choć lekko matowy głos Kiwanuki, świetnie pasujący do tematu zgromadzonych na płycie piosenek – miłości, o wierze w nią i zwątpieniu oraz tęsknocie.
Kiwanuka bardzo szybko przechodzi do konkretnego i trudnego tematu. W zupełnie innym tonie utrzymany jest singiel „Black Man In a White World”. W tej piosence Kiwanuka porusza źródłowy właśnie dla soulu temat rasy i wynikających z tego konsekwencji społecznych. O ile jednak soul w swoich korzeniach w latach 60. głównie traktował o byciu dumnym Afroamerykaninem w Stanach Zjednoczonych, o tyle Kiwanuka, Brytyjczyk zresztą, wydaje się podkreślać nie tyle „twardą dyskryminację, co zjawisko „szklanego sufitu” i istnienia granic, których niby nie ma a jednak są. Śpiewa wszak: I’m In love but I’m still sad, I found peace but I’m not glad. Muzyka jest wartka, energiczna, choć cały czas utrzymana w minorowych tonacjach. Oparta na powtarzanej przez chór frazie tytułowej, cały czas utrzymuje słuchacza w swego rodzaju napięciu.
Wciskając na odtwarzaczu numer 5, doświadczamy przez moment Déjà vu: słysząc wstęp, natychmiast uciekamy myślami do otwierającemu album „Cold Little Heart” – widać, że Kiwanuka upatrzył sobie podkład wokalny, tutaj w wykonaniu m.in. Paula Boldeau i wykonującej R&B Phebe Edwards. Wbrew nazwie, próżno tu szukać jakichś skrajności melodycznych: melodia prowadzona przez wokal artysty jest prosta, pozbawiona jakichś przesadnych ozdobników. W tle słyszymy dodające dramaturgii partie smyczkowe grające długimi nutami. Stosownie do przekazu zawartego z słowach, pełnego nieokreślonej tęsknoty do „czegoś wspaniałego” (…)I need something, give me something wonderful (…), muzyka jest jej ucieleśnieniem i nośnikiem.
Wszystkie nuty na tej płycie wydają się przemyślane i wysmakowane. Melodie, pewnie dlatego, że proste (lecz nie prymitywne!), śpiewne i bogate dźwiękowo (w nagraniu brało udział ok. czterdziestu osób – muzyków i personelu technicznego) łatwo wpadają w ucho raz delikatnie nas kołysząc („Final Frame”), a potem pogrążając w cichym skupieniu (I’ll never love”), a to wszystko w ramach jednej, konsekwentnie stosowanej estetyki dźwiękowej. Bardzo dobra płyta!