Zamykamy rok 2016 w Requiem Records kumulacją liczącą aż osiem albumów. Dwie kompilacje, artyści młodzi i ci o już uznanej marce.
AUTOR: Różni wykonawcy
TYTUŁ: Baby Bump (ścieżka dźwiękowa)
WYTWÓRNIA: Requiem Records
WYDANE: 4 czerwca 2016
Nie widziałem niestety filmu, słyszałem natomiast, że jest całkiem w porządku, choć wiadomo – z filmami jak z pączkami, różne nadzienia, to nie każdemu przypadnie do gustu advocaat. Ale nie o filmie tu mowa, a o ścieżce dźwiękowej wydanej przez Requiem Records. Spójrzmy na spis wykonawców – Das Moon i Krem, czyli artyści utożsamiani z wytwórnią, oraz Jemek Jemowit, Niwea, Gówno, DJ Vadim czy Vienio w projekcie Salvation Plaza. Nieźle, prawda?
Nieźle, nieźle. I bardzo różnorodnie. Zaczynając od jedynki, Jemek Jemowit udostępnił swoje stare nagrania – „Zemstę” i „Meine Tabletten” z wydanej w 2011 roku Zemsty. Prawdziwy oldschool, ale i muzyka Jemka taka jest. Staromodne syntezatory, lekki nowofalowy kicz lat osiemdziesiątych, synthy mieniące się wszystkimi barwami dyskotek. Tanecznie i chwytliwie, jak to u Jemowita bywa.
Dużo tych tanecznych, parkietowych kawałków upchano na soundtracku do Baby Bump. Jemowit to jedno, „Shake it like a pro” Salvation Plaza to drugie. Dubstepowo-trapowa nagrywka, ale obecność Simby zobowiązuje. „Not a happy song” Das Moon synthpopowo zamyka płytę, ale wcześniej dzieje się dużo ciekawego.
Krem, który przez pewien czas był sztandarowym zespołem Requiem Records, właśnie ogłosił premierę debiutanckiego długograja, już poza szeregami RR. Ale na Baby Bump przygotował dwa nagrania – nudnawą „Konkubinę” i nieco lepszego, trochę maanamowego „Pilota” (czekam na nadchodzącą płytę, żeby zweryfikować, czy Krem w pełnoprawnej i długogrającej wersji jest wart uwagi jak w ostatnio udostępnianych singlach).
Co jeszcze? Jeszcze jest Gówno z nieśmiertelnym hitem „Ja Ciebie nie lubię!”, jest Niewa, której nigdy nie byłem fanem, a która udostępniła „Miłego młodego człowieka”. Bąkowski jak zawsze zamula, Szczęsny jeszcze daje radę, choć w swojej odsłonie Normal Echo jest o wiele, wiele, wiele ciekawszy. Jest też DJ Vadim z liquidowo-tribalowym „Heavy Dosa” czy uroczy instrumental Rogera Webba o typowo filmowym zabarwieniu („The Flower Garden”). Czeski duet Jiri Malasek i Jiri Bezant natomiast w odgłosach seksualnego pojękiwania zatapiają się w strunowo rozdygotanych monotoniach, gdzie to jęki i sapanie nadają tempo.
NASZA OCENA: 6.5
AUTOR: Konrad Kucz
TYTUŁ: Waltornium I-XV
WYTWÓRNIA: Requiem Records
WYDANE: 5 listopada 2016
Oscylując tylko wokół palety dźwięków oferowanych przez EAST/WEST, LOGIC AUDIO, Konrad Kucz doprowadził tworzenie żywych melodii do perfekcji. Teoretycznie nic trudnego, bo z prawdziwymi instrumentami artysta nie ma tutaj w ogóle do czynienia, ale w rzeczywistości?
W rzeczywistości paleta barw muzycznych Kucza jest bardzo bogata. Skacząc między brzmieniami, muzyk tworzy dźwiękowe pejzaże o różnym natężeniu. Jak w Waltornium I-XV, swojej najnowszej płycie, którą reklamuje dziecięcymi wspomnieniami i snami. Pamiętam swoje sny, raczej bajkowo-filmowe nie bywały, a tak jest właśnie na tym albumie. Melodie rosną, to opadają, cały czas orbitując wokół delikatnych, sennych i anielskich wręcz struktur.
Waltornium to bardzo dziwna płyta, spoczywająca gdzieś na granicy majaków i marzeń, o spokojnym zabarwieniu, raczej easy-listeningowa wersja ambientu niż jej bardziej awangardowo-eksperymentalne formy. To długie partie syntezatorów, często niemal sakralne z chóralnym wydźwiękiem („VI”, III, VIII), bulgoczące filmowym patosem („XII”). Konrad Kucz tym razem obrał jednak drogę na krótsze kompozycje. Jest ich dużo więcej niż na wcześniejszych wydawnictwa. Waltornium w większości to kawałki dwuminutowe, nierzadko nawet niedochodzące do tych stu dwudziestu sekund, przez co otrzymujemy krótkie, ale wyraziste, łatwiejsze do zapamiętania urywki senne, których przecież tak łatwo w życiu nie chwytamy w naszej pamięci. To też dobre podejście, aby nie zrazić. Długie pasaże stawałyby się nazbyt monotonne, nie pozwalając zanadto zbliżyć się do poszczególnych kompozycji. Warto zwrócić uwagę na „X”, gdzie śpiew ptaków i uderzające kościelne dzwony tworzą całą narrację utworu. Niby przerywnik, odskocznia od tematu głównego, ale jednocześnie nadal z nawiązaniem do podłoża kościelnego, tego muzycznego sacrum.
NASZA OCENA: 6.5
AUTOR: Niebiescy i Kutman
TYTUŁ: Skrzydło motyle
WYTWÓRNIA: Requiem Records
WYDANE: 15 sierpnia 2016
Kolejny projekt pokazujący, jak silną osobowością jest Marcin Pryt. W co chyba nikt nie wątpił, mając w pamięci 19 wiosen, 11 czy TRYP. Historia Trypa jest o tyle ciekawsza i podkreślająca jego wkład w łódzką przestrzeń, że po nagraniu Kochanówki, płyty konceptualnej, skupionej wokół historii szpitala psychiatrycznego nazywanego Kochanówką, w którym podczas drugiej wojny naziści dokonywali eksterminacji osób niepełnosprawnych, Prytowi udało się załatwić tablice upamiętniające tamte wydarzenia. Tyle o Trypie, 11 nie poruszę poza wzmianką, że płyta cały czas się szykuje, 19 wiosen – cisza (chyba), więc czas na Niebieskich i Kutmana.
Skrzydło motyle – płyta, którą Pryt nagrał ze swoim wieloletnim kompanem z 19 wiosen, Frankiem Winczem, jest – w skrócie – niesamowicie melancholijna i przygniatająca. To nie jest ten ciężar kojarzony z Trypa, to ciężar smutku i wycofania. Pryt, będący czołowym łódzkim poetą i postacią charyzmatyczną, przygotował teksty z jednej strony psychodeliczne, z drugiej kasandryczne. Bo całe Skrzydło motyle ma taki wydźwięk – destrukcyjny, pełen swoistego lamentu. Na taką lirykę nachodzi warstwa muyczna Wincza – minimalistyczna, zapętlana, stoicka, bardzo rozmyta, momentami wybrzmiewająca nagraniami Real Estate czy projektów ze środowiska zespołu – Ducktails lub Martina Courtneya. Dreampopowa aura „Kruka” to najlepszy przykład, gdzie delikatna, pobłyskująca gitara wchodzi w dialog ze skromną rytmiką perkusji. Na tym tle melodeklamacja Pryta nieco zaskakuje, zwłaszcza gdy przypomnimy sobie nagrania Trypa czy wcześniejszą 11. Wokaliście bliżej do zaprzeszłych czasów, gdy Wincz zjeżdża kilka tonów niżej, zahaczając o bardziej przyziemne melodie, trudniejsze – smutniejsze. Jak w barowo-zadymionej „Ironii losu” czy wycofanym, opartym na prostej melodii „Mózgu w zgliszczach”.
Prytowi i Winczowi udało się stworzyć postapokaliptyczną wizję świata zbudowaną na melodiach sixtiesowego lo-fi. Trochę w post-punkowym duchu, w ogromnej mierze z użyciem delikatnych harmonii.
NASZA OCENA: 7
AUTOR: Pathman
TYTUŁ: Drzwi
WYTWÓRNIA: Requiem Records
WYDANE: 2 lipca 2016
Pathman drzwi nie wyważa, raczej puka i zapowiada tę samą historię, którą projekt opowiada od końca lat siedemdziesiątych. Drzwi roku 2016 to podróż przez tantryczny i pełen plemiennych brzmień ambient o dużej dozie tajemniczości.
Niedopowiedzenie, dźwięki mistyczne, kojące, z pogranicza wielu muzycznych kultur. Muzyka żydowska przeplata się z afrykańską rytmiką, industrialne frazy, w tym duża ilość pogłosów i trzaskań kontrastują z jazzową estetyką, a gdzieniegdzie pobłyskują new age’owe podniesienia. Tych łatwych i miłych dla ucha elementów na Drzwiach jest całkiem sporo, chociażby w „ V”, gdzie może tego aż tak nie słychać, a już z pewnością w orientalnej „Czternastce”.
Drzwi mają tę jedną wadę, że są bardzo easy-listeningowe, czyli za przyjemne i za proste. Pathman wykorzystali masę instrumentów, bez silenia się na znawstwo już można przyklasnąć i być pod wrażeniem użycia, ale na dłuższą metę ten materiał zlewa się ze sobą. I cóż, że każdy utwór rozpoczyna się od hałaśliwego wstępu, niemal jak trzaśnięcie tytułowymi drzwiami, gdy dalej to wszystko zaczyna się mielić na gładko. Trochę tajemnicy, trochę mistycyzmu, dużo metafizyki jest w tych melodiach, które w swoim wydźwięku są niemal archaiczne. Stylizacji na modę retro, różnych elektronicznych efektów czy zabiegów tutaj nie doświadczamy. To praca z dźwiękiem w czystej formie. Minus jest jednak taki, że w tym staromodnym kierunku można się zakleszczyć, przede wszystkim tworząc muzykę niemal identyczną przez czterdzieści lat. Że taka sama? Co to, to nie, Pathman, jeszcze od Atmana, ewoluuje, co słychać, gdy porówna się wcześniejsze wydawnictwa, ale jednak – czy jest sens przez lata robić blisko to samo?
NASZA OCENA: 5.5
AUTOR: Jude
TYTUŁ: Ultimate Obedience
WYTWÓRNIA: Requiem Records
WYDANE: 1997 / 30 kwietnia 2016
Cofamy się w czasie o dwadzieścia lat. Dwadzieścia lat temu nie było, nie że niczego, ale wielu rzeczy. Wielu czytelników wtedy także nie istniało, nie było stajni jednorożca, grantów unijnych, tylu labeli i klubów oraz festiwali. Ale było Jude, które szykuje nowy materiał, podobno jeszcze bardziej bezkompromisowy niż dotychczasowe. Wydane w 2015 roku Stat może takie najlepsze nie było, ale Requiem Records sięgnęło po Ultimate Obedience, reedytując debiutancki album łódzkiej formacji.
Łódź w Jude i ich muzyce jest kluczowa. W sieci można znaleźć masę artykułów o zespole, wywiadów z Wiktorem Skokiem, wokalistą i założycielem składu, dotyczących historii i łódzkich realiów. Że to miast o złej sławie, ciągnącej się przez lata – nie trzeba nikomu nic mówić. Mieszkańcy coś próbują z tym robić, ale idzie powoli, zmieniając póki co niewiele – w opinii mediów i innych miast. A jak było w roku 1997, kiedy Jude wydawali w nakładzie wynoszącym dwadzieścia pięć egzemplarzy swoją pierwszą pozycję w dyskografii?
Było głośno, hałaśliwie, zadziornie i agresywnie, z elementami metalowej rytmiki i post-hardcore’owymi riffami. Do tego horrorowy wręcz wokal Skoka i roztaczająca się aura terroru i wkurwu. Rok 1997 w 2016 czy nawet 2017 brzmi podobnie.
NASZA OCENA: 7.5
AUTOR: Divines
TYTUŁ: Pałace
WYTWÓRNIA: Requiem Records
WYDANE: 26 listopada 2016
Pamiętam ten zespół jeszcze z czasów, kiedy nie nazywał się Divines a Games People Play i zamiast retrodancepopu grał electropop w zimnofalowych szatach. Od 2012 roku zmieniło się jednak sporo – od stylistyki, przez – chyba – sztandarowe hasła, aż do muzyki i języka. O ile kiedyś GPP śpiewali (Lulu Zubczyńska śpiewała) po angielsku, na Pałacach znalazła się tylko jedna taka piosenka. No i nie ma już takiego darcia się i puszczania elektro z laptopa. Zamiast tego mamy eightiesowe parkiety z dyskotekowymi kulami, cekinami, neonami, tapirami i masą kolorów. Mamy też chwytliwe refreny i… No właśnie. Co dokładnie mamy?
Mamy Pałace, debiut Divines, kolejne wydawnictwo tego duetu, którego historii nie przypomniał żaden inny chyba portal. Mamy piosenki po polsku w chwytliwych aranżacjach, trochę disco, bardzo pop, z funkowym zacięciem czy psych-electro w tle („Nie mów nic”). Mamy też nawiązania do polskiej sceny muzyki popularnej lat dawnych, z Frąckowiak, Prońko i… Steczkowską na czele, choć i archaiczne wspomnienia Jusis też powinny się tutaj pojawić.
Mamy płytę, która z jednej strony jest za mało niszowa, żeby zainteresować media i słuchaczy o preferencjach offowych (nie mówimy o Trójce czy Spring Break), z drugiej jest za mało przebojowa, żeby dotrzeć do mainstreamowego nurtu. U fryzjera hymnowego „Modern Love” z wejściem jak Cut Copy czy „Harmonii” o ostrych wręcz synthach nie usłyszymy. Na krótszą metę, jak i jako ciekawostka do posłuchania, do zapoznania się, nawet z wyłapaniem czterech niezłych kawałków jak najbardziej. Ale na album długogrający Pałace się w ogóle nie nadają. Ciągnie się i ciągnie, a maniera Zubczyńskiej w pewnym momencie zaczyna mdlić. Bardzo niedobrze, że Divines nie zdecydowali się na kolejną epkę.
NASZA OCENA: 5.5
AUTOR: Różni wykonawcy
TYTUŁ: FASRAT Compilation #2
WYTWÓRNIA: Requiem Records
WYDANE: 13 listopada 2016
Father And Son Records And Tapes ponownie w Requiem Records. Tym razem Maciej Sienkiewicz, właściciel FASRAT, na kompilację prezentującą swój obszerny katalog wyselekcjonował artystów mniej znanych niż w styczniu ubiegłego roku, choć są też mocne wyjątki, jak chociażby Teielte, Patryk Cannon, En2ak, Das Komplex, Mr Yo So. No nieźle.
Tak jak przy FASRAT Compilation #1, tak i teraz Requiem w wersji Requiem For Disco postawiło na balearic i liquid house, który mieni się wszystkimi odcieniami wyspiarskiego słońca. Das Komplex rozpoczynają tę niemal wakacyjną podróż od zremiksowania „Here Comes My Train” Oil Stains. Ależ to dobre otwarcie płyty. o głębokim brzmieniu i kapitalnych syntezatorach. Dalej wcale nie jest gorzej, bo Sosky, czyli nowe oblicze En2ak, w swoim „Glamorous Truck Driver” tanecznie podąża drogą pełną funkowego groove’u, robiąc jednocześnie miejsce dla Kobstera i jego sci-fi-house’u pytającego, czy jesteś człowiekiem, czy może myszą. Niby monotonne, a jednocześnie bujające swoją usystematyzowaną rytmiką.
Tak naprawdę cała kompilacja przygotowana przez Father And Son Records And Tapes to podobne rejony. Z jednej strony tanecznie, z drugiej – wręcz przeciwnie. Słonecznie, sennie, leniwo. Baleary zobowiązują, house w wersji lo-fi również, i nieważne, czy będzie to utwór Botaniki, Patryka Cannona, którego „No One Cares” to bardzo skoczny kawałek, Teielte z agresywnymi disco-synthami, dynamicznym bitem czy Freux, którego kanaryjskie bębny w tle i delikatna melodyjka wybrzmiewa angielskimi smugami. W większości przypadków FASRAT Compilation #2 to wydawnictwo mocne i ciekawe, choć kilka słabszych momentów zawsze da się znaleźć. Czy współpraca Requiem z FASRAT się opłaca? Ciężko stwierdzić, w końcu RR działa na tylu muzycznych płaszczyznach, a i wytwórni Macieja Sienkiewicza mogło przybyć słuchaczy, wymieniając tak środowiska. To dobra płyta, choć składanki to najgorszy rodzaj wydawnictw jaki kiedykolwiek powstał.
NASZA OCENA: 7
AUTOR: Remigiusz Mazur-Hanaj
TYTUŁ: Nagrania terenowe snów
WYTWÓRNIA: Requiem Records
WYDANE: 2016
Remigiusz Mazur-Hanaj przeszedł samego siebie. Na razie zdradzę sekret, za jakiś czas na Noisey ukaże się wywiad z autorem Nagrań terenowych snów, w którym opowiada dużo ciekawych rzeczy. Pilnujcie sprawy, według mnie naprawdę warto. Przynajmniej bardzo długo rozmawialiśmy, a zmieniając temat już na temat główny – solowy debiut Mazura-Hanaja to płyta niesamowicie…. dziwna. Pomysł przyszedł w śnie, w maju, gdy padał śnieg. Pamiętam ten czas dobrze, zimno było niesamowicie, zwłaszcza że była to majówka, a Trójmiasto stanowiło chyba jedyny rejon w kraju, gdzie nie posypało. Mniejsza, sęk w tym, że Remigiuszowi przyśnił się legendarny ludowy skrzypek Marian Bujak, którego na swojej płycie Mazur-Hanaj muzycznie wspomina.
Nie są to oczywiste reminiscencje, bo Nagrania terenowe snów, jak sam tytuł sugeruje, przypominają majaki, zwidy, bliżej nieokreślone wizje. Hanaj materiał na płycie mocno zapętlił, pociął, przemienił, zmielił i nie wiem sam jeszcze. To nagrania terenowe, tak zwane field recordingi z dworu, z domu, z dnia codziennego. To też partie utworów ludowych, które Remigiusz wydaje w swojej oficynie In Crudo, ale nie dźwięki czyste i przejrzyste, lecz mocno zmodyfikowane, tak by słuchacze mieli problemy z wykryciem źródeł.
Pętle, pętle, pętle. Chaos. Mazur-Hanaj tworzy alternatywną rzeczywistość dźwiękową, w której odnaleźć może się tylko on. I szaleńcze tempo większości kompozycji sprawia, że Nagrań terenowych snów słucha się niemal z wypiekami na twarzy, co i raz odkrywając kolejne smaczki albumu.
NASZA OCENA: 8.5