On My One rewelacyjną płytą nie jest i nie ma prawa być. Głównie ze względu na zbyt duży rozrzut między poszczególnymi utworami. Ale to mocny album, potwierdzający songwriterskie umiejętności Bugga.
AUTOR: Jake Bugg
TYTUŁ: On My One
WYTWÓRNIA: Universal Music
WYDANE: 17 czerwca 2016
Jake Bugg powraca po wydanym w 2012 roku albumie Shangri La. Wychwalany przez większość recenzentów, kochany przez fanki – no bo chłopak, bo sentymentalny i do tego z gitarą – więc to dziwić w żadnym razie nie może. Zaskakuje natomiast fakt, że Brytyjczyka nie zabookowano na jakiś fest Alter Artu, bo pasowałby tam tam jak ulał. No dlaczego?
On My One rewelacyjną płytą nie jest i nie ma prawa być. Głównie ze względu na zbyt duży rozrzut między poszczególnymi utworami. Ale to mocny album, potwierdzający songwriterskie umiejętności Bugga, i to na dodatek prawie jedenaście razy. Prawie, bo na trzecim wydawnictwie Jake’a są i słabsze momenty.
Zarzuty: największym jest maniera Bugga, jakby Brian Molko spotkał się z chłopakami z The Last Shadow Puppets i razem się skrzyżowali. To drganie w otwierającym album utworze tytułowym zresztą irytuje, dalej to samo się powtarza wiele razy, zresztą. Rap. „Ain’t No Rhyme”? No weźcie, brytyjskich raperów pod dostatek, po co Jake rzuca się na głębokie i niepasujące do niego wody? W szkółce tenisa trener powtarzał – jeśli w czymś jest się słabym, po co dalej w to brnąć? I zrezygnowałam. Nie wierzę, by Bugg nie przesłuchał tego kawałka kilka lub kilkanaście razy i poszedł w ten temat w ciemno. Najsłabszy moment na płycie, gryzący się z tym, co Anglik robił do tej pory i co znajdujemy na On My One w pozostałych kompozycjach. Ale jeśli wykluczymy te szczególiki (oby tylko nie przerodziły się w przyszłości w coś poważnego), zostaje nam stosunkowo dobry materiał.
Bugg, porównywany przez większość do Boba Dylana (cóż za proste skojarzenie!), brzmi raczej jak Donovan czy Tom Petty w swoim folk-rockowym, ale z elementami amerikany ubarwieniu. Mamy na On My One także bardziej energiczne nagrania, jak „Gimme the Love”, które brzmi jak Kasabian lub trochę Stone Roses w latach świetności.
Bitter Salt byłoby nagraniem wręcz wzorowym, gdyby nie te kiepskie, ckliwe i nadmiernie egzaltowane smyki w końcówce. To niszczy efekt, sprawia, że dobry utwór traci na jakości niepotrzebnymi dodatkami. Na szczęście są ballady, proste, typowo rdzenne country z naleciałościami bluesa, akustyczne granie z chórkami w tle. Niby to wszystko folk, ale z takim urban-duchem czającym się z każdej strony. No na wsi nie jesteśmy, źdźbła trawy Bugg w ustach nie trzyma, choć te momentami dostępne harmonijki taki obraz by sugerowały. Jake śpiewa o smutnych rzeczach, raczej kreuje się na melancholika, gościa, który wiecznie przegrywa, ma jakieś problemy. Cóż, dziwna to poza, bo dotychczasowy fejm, a i ten, który nastąpi(ł) po On My One raczej nie sprawi, że będzie samotnie spędzał wieczory i żył w nędzy na przedmieściach Nottingham.