AUTOR: Everything Everything
TYTUŁ: Get to Heaven
WYTWÓRNIA: RCA Victor, Sony
WYDANE: 22 czerwca 2015
NAJGORZEJ!
Na takie płyty warto czekać latami! Warto odkładać każdą złotówkę, by zamówiony w preorderze winyl dumnie stanął na półce obok innych ulubionych winyli. A kiedy wreszcie się ukaże, trzeba koniecznie obwieścić znajomym na feju/twitterze/insta/snapie, że JUŻ JEST! Oczywiście ŻARTOWAŁEM. Żeby napisać na serio to, co napisałem musiałbym:
a) mieć poważnie uszkodzony ośrodek słuchu,
b) mieć poważnie uszkodzone – tyle że głośniki,
c) słuchać albumu z włączoną opcją MUTE.
Próbując przyswoić Get To Heaven, odniosłem nieodparte wrażenie, że to wszystko było już gdzieś grane. Materiał jest miałki, bez wyrazu i zwyczajnie słaby. Tu nie pomoże nawet żaden mocarz.
A szkoda, bo to takie miłe chłopaki… Słabe „To The Blade” (oscylujące poziomem w okolicach gimnazjalnych kapel, grających po piwnicach) nie wróży niczego dobrego. Everything Everything z uporem maniaka pokazują, jak nie powinien brzmieć męski falset, jeżeli mutację ma się już dawno za sobą. Panom z Manchesteru zdecydowanie przydałyby się korepetycje u Jungle. Albo JT. W przeciwnym wypadku nadal będziemy zmuszeni słuchać takich gniotów, jak tytułowe „Get To Heaven”. Wielu powie zapewne, że ok – album może nie jest rewelacyjny, ale wara od singla „Regret”. Muszę przyznać, że tytuł idealnie wpasowuje się w to, co myślę o samym kawałku – żałuję, że dotrwałem do końca. Nie ma tu ani historii, ani brzmienia. A kiedy słucham wykonawców wydawanych przez wielkie i możne wytwórnie, którzy brzmią aż tak żenująco słabo, naprawdę szkoda mi wszystkich tych genialnych i olśniewających projektów, które nigdy nie osiągną więcej niż 50 sprzedanych wśród znajomych cedeków, dwa płatne ściągnięcia na bandcampie (i to za dolary!) i 900 fanów na profilu zespołu. Życie i świat są niesprawiedliwe.
Próbowałem dostrzec plusy. Przysięgam! Chciałem! Wałkowałem do upadłego dające cień nadziei „Blast Doors” i „Zero Pharaoh”, ale tego falsetu absolutnie nie da się strawić. Nawet po całym blistrze Prolivera przygoda z Everything Everything zakończy się zapewne zgagą i czkawką. Aż nie chce się wierzyć, że produkcją albumu zajął się Stuart Price – ten sam, który współpracował z całą światową czołówką, włączając w to Pet Shop Boys i Madonnę. Co z tego, że panowie starają się podnosić ważkie tematy, skoro cała reszta jest ponurym żartem, który niestety bardziej smuci niż bawi. A kompozycje, jak „We Sleep In Pairs” totalnie przytłaczają i odbierają siły witalne, niwecząc ostatnie pozory przyjemności ze słuchania albumu. Przed zupełnym blamażem próbuje ratować kawałek „Hapsburg Lippp”, w którym wyrzucane rytmicznie słowa bardzo ciekawie dopełniają płynący w tle bit. Niestety w połowie znów wjeżdża tandetny wokal. To nie festiwal jodłowania! To album, od którego niektórzy oczekiwali kawałka (nawet niewielkiego) dobrej muzyki. Jeżeli szkoda wam czasu na 46 minut żałosnej kakofonii, posłuchajcie „President Heartbeat” z nieznośnym gitarowym fałszem, który jest doskonałym streszczeniem albumu. A potem zapomnijcie, wyrzućcie, usuńcie!