AUTOR: Everything Everything
TYTUŁ: Arc
WYTWÓRNIA: RCA Victor, Sony
WYDANE: 14 stycznia 2013
Drugi długogrający album formacji z Manchesteru okazał się wielkim falstartem.
Najnowszy album Everything Everything jakiś czas temu uznałem za godny przesłuchania. Żeby nie zapomnieć o dniu premiery, umieściłem go wśród innych ciekawie zapowiadających się premier pierwszej części tego roku na żółtej samoprzylepnej karteczce. Poza tym zasubskrybowałem mailowy newsletter, w którym całkiem niedawno zespół rozsyłał dwudziestosekundowe teasery każdego kawałka. Było miło. Niestety tylko do dnia premiery. Z każdym kolejnym kawałkiem żałowałem, że chyba niepotrzebnie wzbudziłem swój apetyt akurat co do tego zespołu. Drugi długogrający album formacji z Manchesteru okazał się wielkim falstartem, przynajmniej dla mnie.
Premierę albumu ARC szumnie zapowiedziano już w sierpniu ubiegłego roku, przy okazji wydania promo – singla „Cough Cough”. Potem, jak to przyjęło się już na rynku muzycznym, zespół wyruszył w trasę, co chwila racząc fanów ze sceny nowymi kompozycjami. Zawsze jednak o jakąkolwiek ocenę można pokusić się słysząc ostateczny efekt. W przypadku tego albumu chyba najlepsze byłoby milczenie. W zasadzie gdyby mówić o dobrych stronach płyty, to chyba też najlepszym rozwiązaniem byłaby kilkusekundowa cisza. A teraz mała rada dla wszystkich tych, którzy od dawna ostrzą pazury na płytkę Brytyjczyków – wspomaganie wytwórni, wydawców – to wszystko się ceni, ale zanim podejdziecie do kasy z zamiarem kupna, albo wrzucicie do iTunesowego koszyka edycję deluxe, przesłuchajcie chociaż paru kawałków.
Album rozpoczyna singlowe „Cough Cough”, które w zamyśle chyba miało być efekciarskie. Pan Pritchard (nie mylić z Lukiem z Kooksów co to za różnica który) i cała reszta chyba jednak dawno nie słuchali muzyki innej niż swoja. Drugi utwór, co za dziwny zbieg okoliczności, również został singlem. Czyżby już po nim kończył się potencjał płyty, a reszta utworów to zwykłe zapchajdziury? Sam nie wiem, co o tym myśleć. Może lepiej było po prostu wypuścić epkę, żeby fani nie musieli czekać, a resztę solidnie dopracować? Jednak siląc się na zrozumienie, można by powiedzieć, że widocznie taka była koncepcja płyty – zupełnie jak u Hitchcocka– najpierw trzęsienie ziemi, a potem emocje rosną? Coś chyba nadal jest nie tak…. A! Fakt! Tu chyba emocje skończyły się w momencie odpalenia płyty w odtwarzaczu. Jeżeli piskliwy wokal to wina zbyt ciasnych rureczek, to jednak zdecydowanie radziłbym przy następnej płycie założyć nieco luźniejsze. Pojęcia nie mam, jaki mógł być koncept tego albumu. Zresztą jaki by on nie był, to panowie zdecydowanie przekombinowali. Próbując na siłę uratować dobre imię zespołu, doceniłbym balladowe „The Peaks”, które pojawia się w końcowej części płyty oraz ostatnie „Don’t Try”, które na tle całego albumu jawi się jako prawdziwa perełka – to utwór z pomysłem i naprawdę fajną energią. Poza nim ani partie gitarowe, ani aranżacje, ani idealna dotychczas współpraca basu z perkusją, za którą bardzo lubiłem Everything Everything, nie zasługują na ani jedno ciepłe słowo.
Nie wiem względem kogo wyrazić wyrazy ubolewania – zespołu, wydawcy, czy ekipy miksującej cały album. Nie jest dobrze. Panowie, szybko ratujcie swoje tyłki czymś nowym!