AUTOR: Echoes of Yul
WYTWÓRNIA: Zoharum
WYDANE: 25 września 2015 (CD) / 10 kwietnia 2016 (WINYL)
INFORMACJE O ALBUMIE
Echoes of Yul to dobra nazwa na zespół ze świata. W sumie dałam się na to nabrać kilka lat temu, kiedy po raz pierwszy trafiłam na ich muzykę – cholera, naprawdę dobra, solidna alternatywa, ze zdrową dozą doom metalu, sludge. To mógłby być nowy Sleep z niekończącymi się, apokaliptycznymi kawałkami. To mógł być nowy Electric Wizzard. Ale że to dwóch kolesi (z okazjonalnymi gośćmi) z jakiejś małej miejscowości w Polsce, to naprawdę nie do wiary.
Z trzecim już, najnowszym albumem wydanym sumptem Zoharum w 2015 roku (500 unikatowych kopii) na CD, a w kwietniu 2016 na winylu, Michał Śliwa w pojedynkę obrał nieco nowy kurs dla swojego projektu – nie zagrażając jednocześnie wysokiej pozycji zespołu na awangardowej scenie. Nawet jeśli brakuje mi trochę ich mrocznego, ostrego riffowania i dziwnych filmowych sampli, to wciąż jestem pod wrażeniem, że tak ciekawa i przemyślana płyta wyszła na naszym rodzinnym rynku. Echoes of Yul idzie w zdecydowanie bardziej ambientowe, filmowe, smutno-niepokojące nastroje tym razem. Utwór otwierający najnowszy album zespołu przypomina raczej materiał Bohren und Der Club of Gore, z niezwykle powolną, ociężałą perkusją, cymbałami i minimalistycznymi riffami. „Ester” przenosi nas do nawiedzonej bajki, z której płynnie trafiamy do ambientowych subtelności „The Trick” – przesterowany akordeon, organy, fragment gitarowej melodii godny mistrzów gatunku, wszystko fantastycznie wyważone i powiązane (z nostalgiczną niespodzianką w drugiej połowie utworu).
The Healing meandruje między gatunkami, przechodząc płynnie z jednej estetyki do drugiej, z bardzo filmowych, romantycznych krajobrazów („Diorama” to subtelność w rodzaju tych z albumów Eluvium), przez naszpikowane industrialnym hałasem „Apathy Rule”, znów sięgające po doom-jazzowe, rozwleczone sekwencje i przepuszczone przez vocodery strzępy wokalu, w których pod koniec perfekcyjnie odnajduje się fragment sludge’owej gitary. Wreszcie, w tytułowym utworze, dubowa perkusja i wokale rodem z utworów Buriala spotykają się, znowu, z pomrukami metalowej gitary, skrzypiącym krzesłem, akustyczną gitarą. To chyba najbardziej zaskakująca i imponująca mikstura na tym albumie. Choć z drugiej strony wokale na ostatnim utworze, „The Better Days”, mogą być dla niektórych źródłem największego estetycznego dysonansu.
Michał Śliwa jest więc Jesu i Aix em Klemm zarazem – i osiąga niesamowite wręcz efekty. To jest awangardowy eklektyzm, któremu trudno się oprzeć – The Healing wciąga bez reszty, i każde kolejne podejście kończy się nową epifanią. Z tak eklektyczną i fascynującą muzyką, Echoes of Yul powinni grać (gdyby grali) dla publiczności w całej Europie – od Primavery, gdzie zawsze znajdzie się dobry kąt na posępne klimaty zbliżone do Demdike Stare, po Incubate i Roadburn, awangardowe giganty z Tilburga.