Drugi miesiąc bieżącego roku przyniósł zaskakującą kontynuację wydawniczą od Eli Keszlera oraz trudny do przyswojenia, fonograficzny powrót legendarnej, brytyjskiej grupy King Midas Sound. Adam Mańkowski przygląda się obu albumom.


AUTOR: Eli Keszler
TYTUŁ: Empire EP
WYTWÓRNIA: Shelter Press
WYDANE: 14 lutego 2019


Od ubiegłorocznej premiery albumu Stadium minęły zaledwie cztery miesiące. Dziewiąte studyjne wydawnictwo nowojorskiego perkusisty było jednym z moich ulubionych krążków ubiegłego roku i przyznam, że bardzo trudno jest z tym albumem się rozstać. Tym bardziej cieszy fakt, że współpraca na lini Keszler – Shelter Press rozwija się nadal i możemy cieszyć uszy trzema zupełnie nowymi kompozycjami, które jedynie w formie cyfrowej przybrały formę minialbumu o nazwie Empire.

Artysta wciąż kontynuuje obrany przez siebie kurs i za pomocą gęsto szytych dźwięków próbuje opisać własne wrażenia z czasu spędzanego w nowoczesnych, amerykańskich miastach. Zachwyca się ich powierzchownym, szklistym połyskiem, ale też niedowierza w społeczne przywiązanie do politycznych i kulturowych aspektów o wątpliwej jakości. Ze sprzeczności rodzi się pewien pozorny, perkusyjny porządek, który jednak daleki jest od ładu i to w nowych kompozycjach Keszlera zachwyca najbardziej. Empire przeładowane jest atmosferą miejskiego samplingu, głównie za sprawą autorskich rozwiązań instrumentalnych i stworzonych pod siebie narzędzi wirtualnych. Niezliczona liczba zapisów z miejskich lokalizacji przetworzona została w krótkie, sekundowe uderzenia, które wypełniają epkę od pierwszych do ostatnich momentów.   

NASZA OCENA: 7.5

NASZA SKALA OCEN




AUTOR: King Midas Sound
TYTUŁ: Solitude
WYTWÓRNIA: Cosmo Rhythmatic
WYDANE: 14 lutego 2019


Po dubstepie i neosoulowych wybrykach znanych z pierwszych produkcji King Midas Sound pozostały jedynie gęste opary. Mało tego, są to raczej opary niewyraziste i na pierwszy rzut ucha dość bezpłciowe. Muzyka Kevina Martina zawsze wędrowała ku skali z napisem „ekstremum”, ale nawet w przypadku takich produkcji jak Bug, Techno Animal czy God – metalowe czy jazzowe zapędy wydawały się podlegać pewnym tradycyjnym naleciałościom. W przypadku Solitude można odnieść wrażenie, że z każdym kolejnym utworem (a jest ich aż dwanaście) zanurzamy się w otchłań. Mrok i gęstość zaserwowanych przez duet dronów sprawia wrażenie, jakby sześćdziesięciominutowy album rozbrzmiewał przez bardzo długą, zimową noc. Otuchy nie dodaje też wokal Rogera Robinsona, jest odrealniony, zdystansowany i jedynie potęguje abstrakcyjny klimat albumu. Małą zapowiedzią tego, co słyszymy na Solitude, była współpraca King Midas Sound z Christianem Fenneszem, która to w 2015 roku ukazała się nakładem legendarnej wytwórni Ninja Tune. Oszczędna w warstwie rytmicznej tendencja do budowania utworów, tutaj została pogłębiona i przybrała formy prawdziwej izolacji brzmienia.

NASZA OCENA: 6.5

NASZA SKALA OCEN

 

%d bloggers like this: