AUTOR: DIIV
WYTWÓRNIA: Captured Tracks
WYDANE: 5 lutego 2016
INFORMACJE O ALBUMIE
Najnowsza płyta nowojorskiego DIIV Is the is Are to efekt niemal całorocznej pracy. Wczesną wiosną ubiegłego roku muzycy weszli po raz pierwszy do studia na Brooklynie, by nagrać nowy materiał. Efektem tego jest album z jednej strony ugruntowujący brzmienie zespołu zaprezentowane na debiutanckiej płycie, z drugiej zaś proponujący granie brudne, ostre i pełne dysonansów. Tak, cały czas piszę o DIIV.
Przez ich najnowsze wydawnictwo można by przeprowadzić umowną linię demarkacyjną, dzielącą materiał na dwie grupy: z jednej strony znalazłyby się utwory w stylu starego, dobrego DIIV; z drugiej zaś te, w których wybrzmiewają dramatyczne doświadczenia lidera grupy Zachary’ego Cole’a Smitha. To właśnie ta ciemniejsza twarz nowojorskiego kolektywu jest nowością. Mniej więcej do kawałka „Is the is are” słyszymy brzmienie, którego mogliśmy oczekiwać: generalnie to samo (choć nie identyczne) łagodne granie koronkowych melodii opartych o parę raptem dźwięków, w których bardzo sporadycznie da się usłyszeć efekty inne, niż zachowujący krystaliczność brzmienia reverb czy delay. Dzięki temu zespół zdołał utrzymać to samo żywe i łagodne brzmienie, które znamy z poprzedniej płyty. Za sprawą tego, że żadne efekty typu distortion nie zamącają relacji harmonicznej między basem a gitarą prowadzącą, to właśnie ich harmonia staje się tu szczególnie ważnym narzędziem budowania klimatu poszczególnych utworów. Poza tym mamy to samo instrumentarium (na jednym z utworów chyba słychać syntezator, co wcześniej było niespotykane – tyle nowości pod tym względem) i znane nam już z debiutanckiej płyty schematy rytmiczne.
Obie płyty nie są jednak takie same. W poczet różnic należy przede wszystkim wliczyć to, że muzycy starają się bardziej niż dotychczas budować narrację melodyczną. Przejawia się to przede wszystkim tym, że w poszczególnych utworach można wyróżnić wyraźne części, które spójnie się ze sobą łączą. Podczas gdy na debiutanckiej płycie rzadkością było, że w niekiedy monotonną grę gitary rozwijającą riff wplecione były jakieś przerywniki, tak tu można wspomnieć np. o kawałku „Valentine”, gdzie znajdziemy niemal żartobliwy, nawracający przerywnik grany rwanymi dźwiękami. Progresja opadająca, która wchodzi w późniejszej części utworu może stanowić jego muzyczną przeciwwagę. Inne nowości są kosmetyczne.
Pierwszy numer na płycie, czyli „Out of mind”, już od progu oznajmia nam samą barwą dźwięku: LUDZIE! TO JEST DIIV! Jak już wspomniałem wyżej, muzycy starają się zredefiniować swoje dotychczasowe granie, próbując budować pewną myśl muzyczną, zdają się opowiadać jakąś historię. Mamy tu nawet coś w rodzaju dwuczęściowego bridge’a. Nie jest już jednak (niestety!) niespodzianką trudno zrozumiały wokal, rozwarstwiony, zdający się dobiegać z jakiejś bardzo głębokiej studni, będący dla mnie już znakiem firmowym omawianej grupy. Ma on oczywiście swoje walory w pewnych sytuacjach, ale co za dużo, to niezdrowo.
„Under the sun” też jest urozmaicony. Wstęp grany na szalonym reverbie nabiera charakteru (tak jak zdecydowana większość piosenek w repertuarze DIIV) dzięki dobrze dopasowanej partii basu. Instrumenty zdają się odliczać do wejścia motywu głównego, który usłyszymy unisono z wokalem. Tak naprawdę ta piosenka jest w całości oparta na tym jednym, bardzo wpadającym w ucho motywie. W końcowej części utworu uwidacznia się „shoegazerowska” ściana brudnego dźwięku, zakłócająca raczej optymistyczny, a na pewno nie pesymistyczny wydźwięk kompozycji.
Bardzo ciekawa jest piątka – kryje się pod nią, przyjmijmy roboczo, Niebieska Nuda. „Blue Boredom”, bo tak brzmi oryginalnym tytuł, wybrzmiewa głosem Sky Ferreiry. Całość jest przesiąknięta bardziej ciężką atmosferą niepokoju – bynajmniej nie nudy. Wszystko za sprawą stosownie zharmonizowanych basu i gitary. Ta ostatnia dodatkowo „sadzi” melodyczne trójdźwięki grane przy użyciu reverbu. Zabieg ten potęguje to wrażenie nierealności i braku bezpieczeństwa.
Trudno nie zwrócić uwagi na jeszcze jedną kompozycję – tytułowe „Is the is are”. Pulsujący żywym loopem i perkusją numer możemy uznać za kamień milowy stanowiący granicę między pozytywną brzmieniowo częścią albumu i tą mroczną, zabierającą nas w świat trudnych przeżyć Smitha. Sam tekst, do spółki z muzyką, promienieje wolą walki o swoje życie. I’m feeling like I’m fighting for my life, śpiewa Smith. Tę motywację naprawdę słychać w tej piosence. Euforia jest jednak tylko czasowa…
Na samym początku wspominałem, że na albumie można wyróżnić dwie części. Teraz czas opowiedzieć o tej mniej łatwej i przyjemniej. Jak możemy przeczytać na łamach brytyjskiego DIY , Is the is are jest o tym, co Smith przeżył wciągu ostatnich trzech lat swojego życia. A były to lata burzliwe. W ich trakcie uzależnił się od narkotyków, aresztowano go zresztą za ich posiadanie. Te sytuacje słychać na płycie. Echo wspomnianych przeżyć wydaje się wybrzmiewać m.in. w piosenkach „Incarnate Devil”, „Mire (Grant’s song)” czy w „Bent (Roi’s song)”. Jeżeli nic nie wiemy o okolicznościach ich powstania, wszystkie trzy sprawiają wrażenie, jakby zaplątały się na nie ten album co trzeba, nie tego zespołu, co trzeba. Gęste, napęczniałe emocją, o klaustrofobicznym brzmieniu odsyłają ku zupełnie innym przeżyciom i skojarzeniom niż kompozycje z pierwszej części płyty. Powoduje to nie tylko zmiana tonacji, ale też inny warsztat. Mamy tu i akordy, co samo w sobie jest rzadkie u DIIV, i używanie wajchy, dodatkowo muzycy nie stronią od wydobywania ze swoich instrumentów ostrych, dysonansowych, skłóconych ze sobą brzmieniowo tonów, co powoduje powstanie nieprzeniknionej, nieprzyjemnej „ściany dźwięku”.
Poza paroma utworami, m.in. tymi, które wymieniłem wyżej, Is the is are jako całość stanowi dla mnie leciutkie rozczarowanie. Pierwsza połowa płyty jest tak dobra, jak poprzedni krążek – znalazłem tu melodyjne, proste, lekkie i łatwo wpadające w ucho motywy muzyczne, w których nadal słychać rękę autorów Oshin. Druga połowa zaś zawiera materiał, którego obecność z pewną dozą ciekawości odnotowałem, po pierwszym przesłuchaniu już doń jednak nie wracając – to ona właśnie waży na całości oceny. Przełożenia strachu, napięcia i innych im podobnych uczuć jeden do jednego można oczekiwać od pierwszej lepszej kapeli; tymczasem DIIV udowodniło, że stać ich na ciekawe, kreatywne brzmienia, nawet przy dość minimalistycznych środkach. Stąd pewien niedosyt. Oczywiście muzyk ma prawo nagrywać co mu się żywnie podoba, jednak po kawałku tytułowym następuje tak radykalne odejście od poprzedniej estetyki, że bezbolesne przejście między tymi dwoma światami jest bardzo trudne. Gdybym był na miejscu chłopaków z DIIV – zwłaszcza Smitha, który rzekomo jest inspiratorem tej zmiany – zestopniowałbym ją, niezależnie od tego, jak dramatyczne przeżycia starałbym się oddać, utrzymując np. w klimacie „Take your time”. Kompozycja ta swoim minorowym nastrojem zdaje się sygnalizować nadchodzącą już zmianę przekazu emocjonalnego piosenek. W grę wchodziłoby też nagranie odrębnej, „brzydkiej, ale prawdziwej” płyty, której może trudno byłoby słuchać, ale którą ze względu na szacunek do poprzednich dokonań artysty można by mieć na półce.
Zmiana ta ma jeszcze inny ciekawy wątek. Jeżeli wierzyć informacjom podanym w największej internetowej encyklopedii, DIIV nazywa się tak, jak się nazywa na cześć jednej z piosenek Nirvany, mianowicie „Dive”. Jednakże jakiekolwiek skojarzenia z muzyką jednej z najpopularniejszych grunge’owych kapel w historii mogą się nasunąć chyba tylko dopiero przy słuchaniu „ Mire (Grant’s song)” i jej podobnych z najnowszej płyty. Możemy zakładać, że te piosenki nie powstałyby, gdyby nie całkowicie pozamuzyczne okoliczności. Skąd zatem nazwa projektu przy tak niepasującej doń dotychczas muzyce? Artystyczna przekora? Być może.