Nie brakuje tu minimalizmu i zmagania się ciszy z dźwiękiem – często z tego starcia zwycięsko wychodzi ta pierwsza.
AUTOR: Destroyer
TYTUŁ: Poison Season
WYTWÓRNIA: Merge Records
WYDANE: 28 sierpnia 2015
Produkcje spod szyldu Destroyera przez lata lawirowały swobodnie między różnymi stylami muzycznymi, jednak brzmienie tego kanadyjskiego kolektywu na ostatnie niemal 5 lat określił poprzedni krążek Kaputt. Wydany jeszcze w sierpniu ubiegłego roku najnowszy Poison Season, dziesiąty studyjny album Destroyera, wpisuje się w estetykę swego poprzednika, proponując zarazem nowe, nieco mniej poukładane formalnie brzmienie. Znajdujemy za to istotną nowość w postaci sekcji smyczkowej. Swoim najnowszym wydawnictwem Daniel Bejar razem z ekipą proponują nam zróżnicowane muzyczne danie, w którym nie brakuje długich, powolnych, rozbudowanych fraz (m.in. „Bangkok”, otwierające „Times Square” czy „Girl In a Sling”), ale także stanowiących energetyczną przerwę drapieżnych piosenek – jokerów, takich jak „Midnight meet the rain” czy też singla „Dream Lover”.
Piosenka rozpoczynająca album jest z punktu widzenia jego całościowej percepcji najważniejsza – nie na darmo mówi się o tym, jak istotne jest pierwsze wrażenie. „Times Square” dla mnie to przede wszystkim piękny, smyczkowy wstęp, zagrany z wyczuciem dynamicznym, uzupełniony subtelnie pojedynczymi nutami pianina oraz zupełnie inne w charakterze, aczkolwiek zagrane przy pomocy tego samego instrumentarium outro – mogące się trochę kojarzyć, za sprawą „grania długim smyczkiem” i minorowego nastroju z „Adagio for Strings” Samuela Barbera. Wokal Bejara, jeszcze bardziej mrukliwy niż na poprzedniej płycie i dość niedbały jeżeli chodzi o trafianie w tony (trudno, taka maniera wykonawcza), nie jest może zbyt piękny, ale pasuje do klimatu płyty i tego konkretnego kawałka, kiedy wyśpiewuje enigmatyczne, quasi-biblijne teksty.
„Dream Lover” już wkrótce jednak każe nam zapomnieć o Jezusie i Jakubie – już od pierwszej nuty zalewa nas bowiem fala istnego, muzycznego szaleństwa. Wydany 21 maja zeszłego roku singiel porywa nas ku marzeniom o miłości, o dziwo, m.in. brudem gitarowym. Do tego mamy prosty i wyraźny, składający się z kilku dźwięków motyw przewodni zaaranżowany na instrumenty dęte i miarową perkusję, która jako jedyna zdaje się trzymać w ryzach temperament muzyków. Po „Times Square”, które wymagało skupienia, „Dream Lover” to idealna przeciwwaga, pozwalająca chwilę potupać nóżką i wczuć się w fantastyczną, radosną – co rzadkie na tej płycie – atmosferę stworzoną przez Destroyera.
No, upodobali sobie Kanadyjczycy smyczki tym razem. „Forces from above”, czyli trzecia pozycja na Poison Season (i jednocześnie opus magnum wydawnictwa – niemal 6 minut muzyki) rozpoczyna się eterycznym wstępem syntezatorowo–gitarowym, do którego po chwili dołącza sekwencja smyczkowa i pulsujący regularnym, szarpanym rytmem bas. Ciekawostką jest użycie bongosów, które słyszymy na płycie po raz pierwszy, a które istotnie uzupełniają paletę perkusjonaliów. Wszystko pięknie, ale trochę przydługo – na szczęście wkrótce Bejar śpiewa słowa I try to follow…, inicjując coś na kształt szybszego interludium (bo refren w klasycznym pojęciu to na pewno nie jest). Słuchając dalej tego numeru, usłyszymy typowo destroyerowski muzyczny miszmasz, tym razem już z udziałem tak ulubionych przez niego dęciaków, przerwany nawrotem do wyżej wspomnianego interludium. „Forces from above” właściwie skupia w sobie wszystkie cechy materiału nagranego na Poison Season – jest charakterystyczny „bałagan” dźwiękowy, są momenty zarówno tych „ładnych”, harmonijnych współbrzmień, jak i tych głębokich, hipnotyzujących, tajemniczych i bywa, że lekko dysonansowych.
Kolejne sześć piosenek jest bardzo podobne do tego, co wysłuchaliśmy do tej pory, i choć są to kawałki nieoczywiste, bo „Hell”, wbrew nazwie, nie szermuje dysonansami i przeczuciem ostatecznego potępienia, „Times Square” jest przearanżowane tak, że brzmi jak żywcem wzięte z krążka Destroyer’s Rubies, a „Midnight meet the rain” to kolejna po „Dream Lover” energetyczna bomba, trudno o nich napisać coś, co nie zostałoby powiedziane w odniesieniu do trzech pierwszych utworów z płyty. W końcu jednak docieramy do dość minimalistycznego „Solace’s Bride”, o którym chciałbym powiedzieć trochę więcej. To chyba jedyny utwór, który ma jasno określoną strukturę melodyczną, gdzie jest dość jasna partia gitary, basu, fortepianu – wszystko jest rozpisane i czytelne, chociaż oczywiście banału melodycznego tu nie będzie. Połączenie synkopującej perkusji i gitary na sporym reverbie wprawia słuchacza w stan pośredni między spleenem a czuwaniem. Zasłuchani, razem z Bejarem, „pijemy wino z porcelanowego kubka”.
W proces powstawania płyty było zaangażowanych ponad 20 osób, z czego większość stanowili muzycy. Efektem tego jest eklektyzm brzmienia, który waha się od czegoś na kształt dream popu, aż po nawet nieco jazzujące partie instrumentów dętych, w wielu utworach z tej płyty „przekrzykujących się” na dalszych planach. Niekiedy brzmienie poszczególnych instrumentów przywodzi na myśl barwne, impresjonistyczne plamy, które nakładane pędzlem mistrza składają się na jakąś całość. Artystom należą się wyrazy uznania za to, że nagrali materiał, który właściwie na każdym kroku wymyka się szablonom melodycznym, łącząc swobodnie konsonanse z dysonansami, czasem improwizatorską, szarpaną rytmikę (zwłaszcza w drugim planie), tak że mimo wszystko składa się to w spójną całość. Trzeba jednak podkreślić, że nie jest to płyta łatwo przyswajalna i „ładna”. Nie brakuje tu minimalizmu i zmagania się ciszy z dźwiękiem – często z tego starcia zwycięsko wychodzi ta pierwsza. Skutkuje powoli „rozkręcającymi się wstępami”, które jedni uznają za cierpliwe budowanie utworu, a inni nazwą „rozwlekłością i nudziarstwem”. Wielokrotnie wspominałem o chaosie muzycznym, „przekrzykiwaniu się instrumentów”, braku, wydawałoby się sztywno rozpisanych partii instrumentalnych. Jednych to urzeka, a dla innych będzie irytujące.
Wszyscy, którzy słuchali przedostatniej płyty Destroyera, nie powinni być szczególnie zaskoczeni, choć w odniesieniu do Kaputt Poison Season jest chyba jeszcze troszkę bardziej melancholijny i spokojniejszy. Przed tymi, którym twórczość kanadyjskiego zespołu przypadła do gustu rysuje się pytanie, jak interpretować kontynuację poprzedniej estetyki? Czy wydanie dwóch kolejnych, dość podobnych albumów to znak trwałego obrania swojego muzycznego stylu? Zważywszy na częstotliwość, z jaką ostatnimi czasy trafiały w nasze ręce płyty Destroyera, na podpowiedź będziemy musieli jeszcze trochę poczekać.