Z miłości do brytyjskiego folku. Opisujemy najnowszy i pierwszy jednocześnie album Cobalt Chapel.


AUTOR: Cobalt Chapel
TYTUŁ: Cobalt Chapel
WYTWÓRNIA: KLove
WYDANE: 3 lutego 2017


Cecilia Fage i Jarrod Gosling pochodzą z Wielkiej Brytanii, tam też narodził się ich wspólny projekt nawiązujący stylistyką do folkowych wariacji z okresu działalności grupy Comus. Roger Wootton – lider legendarnej formacji, opowiedział kiedyś o potrzebie rejestrowania wokalu kontrastującego ze wszystkimi pozostałymi elementami kompozycji muzycznej. Swój cel osiągnął dzięki wokalistce Bobbie Watson i jej wyjątkowo czystej, odróżniającej się barwie głosu. Nie mam pojęcia, czy Cecilia Fage świadoma jest siły swojego wokalu, pomimo tego nie mam wątpliwości, że to właśnie kobiecy głos rozdaje akcenty na pierwszym albumie duetu Cobalt Chapel. Bliskie są tu skojarzenia z Lindą Perhacs, a spoglądając nieco bliżej w przeszłość, może okazać się, że Fage – na równi z Julią Holter – obdarzona jest głosem nieprzeciętnie dryfującym gdzieś ponad wszystkim.

Wokalizy i chóralne zaśpiewy przewodzą melodiom. W kompozycjach krótszych („Crestone Ridge”, „The Lamb”), wyjątkowość opracowanych linii melodycznych jest elementem pierwszorzędnym. W przypadku utworów bardziej złożonych duet wielokrotnie pozwala sobie na długie intra – pierwsze wersy lub nucone frazy pojawiają się dopiero po minucie („Who Are The Strange” „Horratia”). Ta nieśpieszna wokalna maniera sprawia, że Cobalt Chapel nawiązują do szeroko interpretowanego easy listeningu. Gdyby nie lekko psychodeliczne zapędy Jarroda Goslinga i zanurzenie całości w odmętach odrealnienia – duet mógłby z powodzeniem uszlachetniać dokonania Stereolab z czasów wspaniałego „Dots And Loops”.

Przyglądając się wnikliwie warstwie muzycznej krążka, uwagę zwraca przede wszystkim brak gitar rekompensowany brzmieniem organów. Mimo to, mnóstwo na debiucie Cobalt Chapel wyraźnych inspiracji brytyjską muzyką rockową czy też prog-rockową. Jarrod Gosling znany jest z zamiłowania do mellotronów, idiofonów i swojej współpracy z grupą multiinstrumentalistów aktywną pod szyldem Henry Fool. Tego typu doświadczenia zobowiązują do pewnego jakościowego poziomu, którego nie można Brytyjczykowi odmówić. Bywają jednak na Cobalt Chapel momenty nudniejsze, takie, w których ciekawe instrumentarium czy nawet zastosowane producenckie sztuczki nie zawsze ożywiają klimat albumu w sposób zadowalający. Szczególnie dają się w tu we znaki mało dynamiczne – choć zapewne zaaranżowane z pełnym rozmysłem – partie perkusyjne. Na szczęście całość mocno wyciągają i rekompensują wielowarstwowe wokale Fage.

A JAK OCENIAMY?
pięknie aranżowane i zaśpiewane wokalesięgnięcie po przykurzone inspiracje brytyjskim folklorem
momentami nużące partie perkusyjnezbyt zachowawcza produkcja
FYHOWA OCENA
%d bloggers like this: