Czasami fajnie, gdy nasz plan się nie powiedzie. Recenzja filmu Była sobie dziewczynka.
„Czasem zapominasz, że sama byłaś kiedyś dzieckiem” – mówi raz babcia (Dorothea Walda) do mamy (Heike Makatsch) i jest to jedna z ważniejszych kwestii skierowanych do dorosłych widzów Była sobie dziewczynka. Dorośli zapominają, jak ciężkim okresem dla nastolatków jest dojrzewanie. Ile niesie za sobą problemów i niepowodzeń, o których nie chce się mówić rodzicom. Które, patrząc z perspektywy czasu, wydają się błahe i śmieszne, a które, będąc dzieckiem, stanowią kluczowe zagwozdki świata.
Dorośli też wiedzą, że często te problemy to to prostu efekt nudy i braku pomysłu na siebie. Coś jak próba buntu. Bunt młodzieńczy, LOL.
Małe miasteczko w Niemczech. To tu mieszka Charleen (Jasna Fritzi Bauer), piętnastolatka, fanka śmierci, niezalowej muzyki i… nieżywych muzyków. Mieszka z mamą, bo tata lubił inne dziewczyny i był licealną gwiazdą rocka, mieszka też z młodszym, a co za tym idzie, irytującym bratem („Nie śledzisz internetu? Twój brat wszystko tam napisał!”). Do mamy często wpada jej partner Volker, który, jak na ironię losu nastolatki, jest nauczycielem Charleen, wegetarianinem i nudziarzem („Nigdy nie miałam nic do wegetarian… Teraz mam” – wyznaje w myślach główna bohaterka). Jest też Isa (Amelie Plaas-Link), najlepsza przyjaciółka (jedyna przyjaciółka) Charleen, ładna dziewczyna o różowej mentalności, która, choć powierzchownie ocenić ją można właśnie jako różową, jest bardzo rozsądna i dobroduszna, a na pewno oddana swojej koleżance. Nie zapominajmy też o tacie, który mieszka w aucie, nie zna środkowego palca, Linusie, chudym i wysokim geeku oraz lekarzu, który stara się pomóc Charleen. Ta cała zgraja stara się zadbać o właściwy rozwój psychiczny Charleen, czy im się uda? To główne pytanie filmu. To jego fabuła.
Wiemy, że Charleen chce się zabić. Wiemy, że kręci ją śmierć, a za sposób obrała wannę, wodę i suszarkę. Wiemy też, że to piętnastolatka przepełniona ironią. Ale czy to tylko poza? Czy może prawdziwe podejście do życia? Mark Monheim stara się i tę kwestię rozwiązać podczas trwania filmu. Pokazuje, że życie, choć ciężkie i pełne problemów, może być zabawne i miłe. Że z każdego bagienka można się wyplątać (finansowego, prawnego, emocjonalnego). Robi to z gracją i humorem, ale wie, kiedy zapuścić trochę smutniejszych nut. Na pewno jest zabawnie i z dobrą muzyką w tle, choć tej Nirvany to jednak nie za dużo się w Była sobie dziewczynka znalazło.
Oczywiście, niektóre wątki są lekko naciągnięte. Na przykład ta fascynacja Charleen martwymi muzykami, te plakaty i rysunki na ścianach czy jej anty-wszystko podejście do życia. Takie emo, nikt mnie nie rozumie, jest mi źle, chcę się zabić. Wiadomo. Również wątek uczuciowy rozwija się tutaj w nad wyraz szybkim tempie, choć – też wiadomo – miłość u nastolatków (a może raczej zauroczenie) pędzi innym biegiem, niż gdy jest się odrobinę starszym. A mimo to…
…a mimo to Mark Monheim przygotował całkiem zgrabną komedię. Dla młodszych i starszych widzów, bo każdy z nich powinien znaleźć w tym filmie jakiś punkt styczny. Była sobie dziewczynka kipi od zabawnych i ironicznych dialogów oraz od po prostu śmiesznych gagów/gierek sytuacyjnych. Niemiecki reżyser dorzucił też sporo mądrych myśli. Życiowych, czyli takich, które choć oczywiste, to często niewpadające na pierwszy plan. A takie zabiegi się ceni – uczenie przez śmiech, czasem też przez smutek.