AUTOR: ANRS
TYTUŁ: ANRS
WYTWÓRNIA: Requiem Records
WYDANE: 4 marca 2016

 
Momentami jest super, a momentami bardzo przeciętnie. ANRS to płyta nierówna jak większość płytowych chodników w latach dziewięćdziesiątych. Na deskorolce się pojeździ, ale zęby wybić można. Antonina Nowacka, połowa siostrzanego duetu WIDT, śpiewa, Robert Skrzyński, człowiek orkiestra w Micromelancolié, skomponował muzykę. No, podobno podzielili się elektroniką. Tak gwoli ścisłości.

Sześć kawałków, sześć utworów, i jak na ambientowe pasaże, to w większości są to krótkie kompozycje, z wyjątkiem ostatniego na liście „VI”, który czasem trwania niemal równa się z pozostałą piątką. Wszystko sterylnie ponumerowane – od „I” do wspomnianej szósteczki. Wszystko utrzymane w muzycznej atmosferze grozy i takimże operowym śpiewie. Do takich dźwięków Micromelancolié fanów przyzwyczaił, zresztą pisaliśmy o tym na FYH w Kumulacji poświęconej ostatniej twórczości Roberta Skrzyńskiego. I dźwiękowo właśnie ANRS stoi na wysokim poziomie. OK., tak naprawdę jest standardowo, czym Micromelancolié chyba wcale nie zaskakuje. Wydłużone ambientowe pasaże, u podłoża drone’owe trzaski, masa pogłosu na syntezatorowych melodiach, przeszkadzajki i aura grozy. Do tego umiejętnie dobrane sample, jakieś nagrania terenowe i mamy pełen obraz tej misternej sytuacji. Problemy zaczynają się jednak tam, gdzie z warstwy muzycznej przechodzimy na wokalną.

Antonina Nowacka, współzałożycielka WIDT (płyta w Zoharum już niedługo, kaseta w Pointless Geometry w ubiegłym roku), współpracowniczka kIRk, to albo za wysoka półka dla mnie (ale także dla sporej ilości znajomych), albo na dłuższą metę ten operowy śpiew jest z lekka męczący. W „II” te zaśpiewy, zabawy z głosem a’la Ratkje momentami wybrzmiewają korzystnie, ciekawie, cóż, interesująco w skrócie. Ale gdy wchodzi w ten niemal dudziakowy styl, wszystko się psuje, a te podpokładowe, mrożące krew w żyłach podkłady Skrzyńskiego niestety nie są w stanie uratować sytuacji. Nawet odgłosy przyjścia SMS-a, nawet te sygnałopodobne motywy wplecione w melodie. W otwierającym płytę utworze te zmasowane, gęste trzaski z syntezatorowymi, niemal zwiewnymi przebłyskami budują atmosferę pełną niepokoju. Śpiew Antoniny… nie kupuję tego zawiesinowatego wokalu, unoszącego się na muzyce Roberta jak olej na wodzie. Oddziela się, odróżnia, nie tworzy spójnej, chwytającej całości. Trzeci i czwarty indeks można potraktować jako dyptyk. Ten sam kosmiczno-psychodeliczny motyw przewodni, baza kompozycji zbudowana na głębokich drone’ach i nerwowych trzaskach, a nad nimi unoszący się operetkowy śpiew Nowackiej, który spośród pierwszej piątki najlepiej prezentuje się w „V” właśnie. Tutaj wokal Antoniny jakby wchodzi w dialog z muzyką Skrzyńskiego. Głęboka tonacja już na starcie współgra z niskim śpiewem, raczej szeptem i z doskoku, o krótkich frazach niż jako lejtmotiw nagrania czy coś, co prowadzi kompozycję do przodu. Na ANRS zresztą takiego wiodącego czynnika nie ma. Pewnie, są te transowe melodie, te pełne głębi, wiercące w głowie trzaski i pohukiwania, ale to nie są punkty dominujące w twórczości duetu.

No i zamykające płytę „VI”, moment kulminacyjny, scalający klamrą wcześniejsze nagrania. Kompozycja najdłuższa, wymagająca od słuchacza najwięcej, w szczególności skupienia. Powolne tempo, dużo, naprawdę sporo smaczków i szczególików wrzuconych przez Skrzyńskiego oraz wokalne zabawy Nowackiej, której śpiew raz to pozostawiono w spokoju, raz zmodulowano, nadając mu mocno chaotycznego, nerwowego i schizofrenicznego charakteru, najlepszego na całym ANRS.

A płyta ogólnie? Nie urągając nikomu, po wcześniejszych projektach Roberta Skrzyńskiego, tutaj liczyłem na więcej. To poprawny album. Bez fajerwerków. Lekko niespełnione marzenia i z całą pewnością dla miłośników operowych wstawek. Ale posłuchać (i to kilka-naście razy) można, a nawet trzeba.

A JAK OCENIAMY?
FYHOWA OCENA
%d bloggers like this: