W Czynnikach pierwszych kolejny reprezentant mik.musik.!. O Visionaries & Vagabonds opowiada Wilhelm Bras.
Album Visionaries & Vagabonds powstawał z dosyć sporym namysłem, czas okazał się sprzymierzeńcem różnorodności, niewiele utworów nagrałem w bezpośrednim sąsiedztwie kalendarzowym. Zwykle ich zalążki powstawały szybko, w ciągu jednego lub dwóch dni zdarzało się kilka parogodzinnych posiedzeń i z tego był szkielet, który zwykle zaczynałem grać na koncertach. Motywacją są często właśnie zbliżające się koncerty i naturalna chęć zagrania inaczej, szczególnie jeśli dzieje się to po dłuższej przerwie.
Występy na żywo nagrywam niemal bez wyjątku z potrzeby chłodnej weryfikacji efektu końcowego, którego ocena z poziomu sceny bywa zwodnicza. Czasami fragmenty tych nagrań trafiają na płytę, jednak dzieje się tak stosunkowo rzadko, koncert ma inną dramaturgię i pojemność informacyjna kanału komunikacji ze słuchaczem jest znacznie mniejsza, muszę więc dawkować atrakcje, by pozwolić je odebrać. Na płycie sytuacja się zagęszcza, a jeśli ktoś nie jest w stanie przyswoić treści za jednym razem, zawsze może wrócić.
Powstałe utwory są efektem selekcji i montażu nagrań zarejestrowanych w domowym studio na żywo, często podczas prób do koncertów. Materiał tym sposobem powstawał przez prawie dwa lata, etapami, na koniec wszystko poddałem przeglądowi, a część zmiksowałem od nowa, by uzyskać spójność brzmieniową i stylistyczną. Stosunek zarejestrowanego materiału do długości końcowej to ok. 1:10. Praca z dużymi interwałami czasowymi pozwala na kompozycje będące też ilustracją ewolucji muzycznej, nie potrafiłbym podobnego efektu uzyskać siedząc przez dwa miesiące w studio. Potrzebne są do tego różne nastroje i obsesje, pory roku, koncerty i podróże. Grzebię też dużo w sprzęcie, nie jest to może najistotniejsza informacja o albumie, ale wszystkie jego dźwięki mają swoje pierwociny w syntezatorach zbudowanych przeze mnie własnoręcznie i ma to realny wpływ na brzmienie.
***
„AGGRESSIVE MIMICRY”
Utwór otwierający płytę powstał paradoksalnie jako ostatni, tuż przed koncertem na ostatnim CTM. Wydawało mi się wtedy, że potrzebuję czegoś o mocniejszej motoryce na tę bardziej klubową okazję – trochę tak się właśnie obijam pomiędzy noise’em i parkietem ze wszystkim pomiędzy, bo nie chcę za bardzo grać ani jednego, ani drugiego. W przypadku „Aggressive Mimicry” powychodziły akurat jakieś fascynacje gęstym i zamaszystym graniem z fajerwerkami podlanymi funkiem. Ostatecznie wylądował na początku jako trochę lżejsza łapka na potencjalnych słuchaczy łasych na odrobinę łatwiejsze, w mojej kategorii, propozycje, jak też swego rodzaju wprowadzenie do metody mającej zastosowanie na płycie, czyli pewnej próby przemycania trudniejszej muzyki pod rytmicznym płaszczykiem. Jest to też systematyzowanie stanu własnych badań, tworzenie nowszej formy podawczej, rodzaju wehikułu. Nie jestem już w stanie słuchać większości tzw. muzyki eksperymentalnej, więc szukam metod atrakcyjnych przede wszystkim dla mnie samego, by w ogóle móc to robić, tj. grać i nagrywać muzykę, nie umierając przy tym z nudów.
„DRUG COEFFICIENT”
„Drug Coefficient” zaczął życie od brzmienia niby bębnów – wykręciłem coś, co przy modulacji przechodziło jakby między djembe i congami z zaskakującym dołem przy tym i elektronicznym trzaskiem. Zdziwiony trochę efektem podążyłem tym etnicznym tropem w stronę jakiegoś dziwnego, polirytmicznego trance’u z plemiennymi wtrętami. Stało się to psychodelicznie hipnotyczne, a przed takim dictum rzadko się bronię. Długość utworu jest aprioryczna, to po prostu fragment całonocnego rytuału o nierozpoznanym rodowodzie.
„WANDERER”
„Wanderer” jest groźny, to nawałnica z dzwonami bijącymi na trwogę i nieustającym solo czarownika na małym wściekłym syntezatorze o jednej gale. W tle przewalają się masy rozstrajanych wielotonów, trochę jak shepard tones, z okazjonalną głupawą melodyjką wiejskiego pastuszka, pragnącego fujarką odegnać od swej głowy żywioły. Na nic jednak jego starania, trwoga mija, lecz wraz z nią odchodzi wszystko, co znał wcześniej.
„INSTITUTIONALIZED”
„Institutionalized”, czyli zamknięty w psychiatryku. Potańcował, ostro przyćpał, rozbity włóczył się nocami, a tu nagle pobudka na oddziale, próbuje ogarnąć sytuację, niestety w oknach kraty, a na rękach pasy. Jeden z utworów na słusznie hajpowanej nowej płycie Kendricka Lamara nosi ten sam tytuł, a sam album został wydany tego samego dnia, co mój V&V. To chyba ma znaczenie!
„PEACEFUL PENETRATION”
„Peaceful Penetration” była taktyką australijskich żołnierzy zakradających się na tyły wroga w trakcie wojny pozycyjnej na froncie zachodnim podczas I wojny światowej. I tak się właśnie przyczajam za tymi krzywymi trochę arpeggiami, które każdorazowo zestrajam na koncertach od nowa i zawsze to inaczej harmonizuje, bywa mniej lub bardziej kwaśne, taneczne lub nie. Na jednej z bardziej początkowych imprez z cyklu Brutaż okazało się, że inni ludzie (tj. oprócz mnie) również mogą gremialnie do Brasa tańczyć, co było niespodziewanie jednym z zaczynów metamorfozy, tzn. koncertowej gotowości do grania pod parkiet, jeśli zajdzie taka potrzeba i jest ochocza do tego publiczność, czy raczej w takim przypadku grupa współtworząca ze mną imprezę. Dzieje się to nocą, w mniejszych pomieszczeniach, zdecydowanie zbyt rzadko, bo niektórzy koncertowi decydenci umyślili sobie, że to do klubu „zbyt trudne”, ale oni przecież śpią już o tych godzinach, kiedy ten numer sprawdza się właśnie najzacniej.
„SMOKE AND MIRRORS”
Tu miałem ambicje pokazania, że jednak potrafię trochę grać i robię to, co robię nie dlatego, że tak mi wychodzi, czy inaczej nie potrafię, tylko taka jest moja decyzja. Niektórzy bardziej tradycyjnie nastawieni melomani elektroniki, prawdopodobnie nie potrafiąc się pozbierać pośród mojego imaginarium i dokonać jego analizy bądź przyswojenia, występują z absurdalną tezą, że to mojej muzyce czegoś brakuje, a nie im kompetencji aparatu poznawczego. To jest więc przemówienie językiem bardziej może znajomym, jednak bez obraźliwego kompromisu.
„TENEBRIFIC”
„Tenebrific” pobiera z mrocznej transowej półki, do tego zasugerowane znów perkusjonalia etniczne i szorstkie noisowe drony w średnim paśmie. Coś dziwnego stało się z jednym z moich instrumentów, zaczął niemal gdakać wizgiem, dosyć do tego chwilami przeciągle. Są też chwile niemal katatoniczne, kiedy wszystko zawisa w pozornym bezruchu, by zaraz powrócić z nowym zgrzytem.
„TRANSHUMAN”
„Transhuman” jest dla mnie utworem trochę dubowym, co może wydać się wielu niedorzeczne z racji dosyć morderczego tempa i brzmień, jednak obecność triolowych delayów takie mi właśnie przywołuje skojarzenia. Zanim jednak do tego dojdziemy, natrafimy na aleatorycznie piskliwe intro z pijanym pochodem bez ustalonego szyku i zasady, później powoli rzecz się prostuje i ponownie do głosu dochodzą jacyś tubylcy, starając się sprostać motoryce kwilącego syntezatora – a może jest to w ogóle rodzaj cyber-galery – w każdym razie nikt na tej imprezie nie odpoczywa i nie wszyscy przeżyją.
„SLEEPING ROUGH”
Najstarszy i ostatni z utworów tego albumu, maniakalny walec doom-parkietowy z najprostszym z możliwych riffów na dwóch dźwiękach i stałą chmurą white noise w powietrzu. Dwuminutowy podjazd zwieńczony jazgotliwymi, bramkowanymi arpeggiami, które przez cały numer mijają się nawzajem pośród przydługawych niby-dropów, wprowadzając w dosyć ekstatyczny flow podbity później kwaskowatym werblem z pokrywy śmietnika. Ogólnie nóżki psycholom chodzą jak szalone, a syntezatory parują od kręcenia filtrami, bo to przecież ostatni taki bal. Czasami wydaje się też, jakby do głównego miksu dobiegały fragmenty sąsiedniego party z równoległej czasoprzestrzeni – może tak właśnie było, bo każdy z tych utworów ma wiele wcieleń, a na płytę trafiło po jednym z nich.
Najlepiej po prostu posłuchać, gdyż nie jest szczególnie łatwo o tym albumie opowiadać.
***
WYTWÓRNIA: mik.musik.!.
WYDANE: 16 marca 2015
WIĘCEJ O: WILHELM BRAS
INFORMACJE O ALBUMIE