Axis:Sova i Ty Segall ze swoim Freedom Bandem wystąpili ostatnio w Berlinie w Festsaal Kreuzberg. Byliśmy tam i okazało się, że było bardziej niż znakomicie. Ze stolicy Niemiec pisze o koncertach Natalia Skoczylas.

Kiedy zobaczyłam Axis:Sova, oldschoolowych chłopaków z Chicago, byłam pod wrażeniem wysiłku, jaki wkładają w granie. Wokalista, który wygląda jak piłkarz ALBO kierowca tira sprzed trzech dekad, kompletnie zapocony, pieczołowicie zajmował się gitarą, podobnie jak przejęty blondyn za drugą gitarą i drugim mikrofonem. Zrozumiałam to oddanie w momencie, kiedy Ty Segall i jego Freedom Band weszli na scenę i zaczęli, od razu, bez sekundy zbędnych dyskusji, koncert-eksplozję, niecałe dwie godziny, non-stop. No więc, Axis: Sova, których muzyka jest zdecydowanie bardziej okiełznana, musieli się wykazać przed berlińską publicznością na swoim pierwszym koncercie w mieście. Ja jestem za – bardzo podoba mi się ich granie, mieszanka psychodelicznego groove a’la Endless Boogie, mniej lub bardziej subtelne nawiązania do Suicide/Alana Vegi – coś nieuchwytnego ale wyraźnie no-wave’owego jest w ich nowym materiale. Ewolucja tego trio z garażowego, kompletnie DIY-owego, brudnego brzmienia z pierwszych albumów do tego, czym stała się ich muzyka w ubiegłym roku, przy okazji wydania Shampoo You, jest też ciekawą trajektorią. Bardziej wypolerowany, chociaż wciąż DYI-owy w duchu dźwięk, konsekwentne użycie drum machine zamiast perkusisty (zaskakująco dobrze wypada w ich bardzo przestrzennym stylu muzycznym), echa muzyki Marka Lanegana (jeden z wokalistów ma nieco podobny wokal), i naprawdę zgrabne, chwytające piosenki. Zagrali dla nas  New Disguise” (punkowe klimaty z hard-rockową solówką), „Crystal Predictor”, alt-rockowy klasyk czy „Same Person Twice”, siedmiominutową balladę z wokalami na delayu z klasyczną, nostalgiczną wręcz instrumentalną końcówką – pianino, solówki. Amerykańskie granie w najlepszym wydaniu. 

Axis: Sova podbili moje serce, a prawdziwy kocioł był dopiero przed nami. Nigdy bym nie przypuszczała, że mój rówieśnik z zespołem (sporym, była ich na scenie szóstka) może dokonać czegoś tak spektakularnego. Nie przesadzam. Ktokolwiek pojawił się w Festsaal tamtej nocy, musiał czuć się szczęśliwy i uprzywilejowany. Moją ulubioną migawką będą niekończące się sznury nurków przewijających się przez scenę – od któregoś momentu co piosenka właściwie ktoś wspinał się do zespołu i rzucał na ręce tłumu. Kiedy rozmarzyłam się tą fantastyczną atmosferą i tolerancją ochrony, akurat wszedł na scenę pan około pięćdziesiątki, który najpierw zachęcił publikę do gorącego aplauzu dla artystów (mało klaskaliśmy, bo nie było przerw), a że trochę mu tam zeszło, pojawił się na scenie ochroniarz – nasz bohater wyjaśnił, że on już się zbiera, zrobił kilka kroków w stronę perkusji i z wdziękiem baletnicy skoczył na falujące ramiona. Ochroniarz z uśmiechem wyraził zgodę na ten wyczyn. Lubię to. 

Ty Segall z ekipą – dwie gitary, bas, dwie perkusje, bo Ty Garrett Segall lubi też zabębnić, i robi to fenomenalnie (i śpiewa, grając, nawet na perkusji), cała plejada różnych saksofonów, obłędny perkusista i pan za klawiszami – dali nam dawkę nieprawdopodobnego grania. Ty Segall okazał się niebywale produktywnym, kreatywnym i sprawnym muzykiem (jak inaczej nagrać 12 dobrych płyt w nieco ponad 10 lat?!). Podobnie jak Axis:Sova, przeszedł on z lo-fi, garażowego brzmienia do bombastycznej, orkiestralnej wersji „rocka” – jakkolwiek by to nazwać, co Ty Segall zrobił z gitarowym graniem. Może najbardziej imponująca jest dla mnie obserwacja, jak Ty wraca do klasyków, ewidentnie inspirując się ulubionymi zespołami moich rodziców, i robi z tych staroci niesamowicie świeży materiał, balansujący w idealnym miejscu pomiędzy romantycznym powrotem do korzeni i całkowicie nowatorskim podejściem do grania. First Taste, który zabrzmiał w całości, o ile się nie mylę, to kakofoniczna, eksplozyjna płyta, w której hard-rock, punk, alternatywa i psychodelia spotykają się z elementami jazzu a’la Fire!, na scenie staje się jeszcze bardziej eksplozyjny i kakofoniczny. Stwarzały ten efekt noise’ujące gitary, dwa zestawy perkusyjne, fenomenalne popisy saksofonisty, harmonie wokali. Ty Segall i reszta myślą o muzyce inaczej niż twój przeciętny muzyk – czuć w ich nagraniach wolność i wyobraźnię najwyższej próby, bez ograniczeń i konwencji. Wszystko wydaje się zarówno niesamowicie dopracowane i kompletnie intuicyjne, to granie pochodzi z trzewi, jest buntem, hałasem wkurwionych millenialsów, którzy jednocześnie mieli szansę opanować swoje instrumenty i całą płytotekę rodziców do perfekcji. Ty Segall to dzikość i sprawność grania w jednym. Stoisz z otwartą szczęką i czujesz ekstazę, odkupienie, wniebowzięcie. Tak mniej więcej wyglądał mój wieczór z kalifornijczykami.

Z Berlina Natalia Skoczylas

%d bloggers like this: