Sebadoh wystąpili w Berlinie, promując tegoroczny, świetny album Act Surprised. Ależ to był dobry koncert. A my na nim byliśmy i relacjonujemy go.

Musik und Frieden okazało się idealnym miejscem – niezły dźwięk, szczególnie na potrzeby grupy, która od początku promowała lo-fi i surowe, proste granie. Dookoła co najwyżej 300 osób, tak na oko, scena bardzo blisko. Było intymnie, odpowiednio do sytuacji, w której słuchacze tego typu staroci zbierają się po latach i świętują powrót zespołu, który wydał dwie płyty w ostatnich dwóch dekadach. Publiczność, głównie siwiejąca i męska, ciepło i z wielkim skupieniem Sebadoh. Cierpliwie czekaliśmy na strojenie, ktoś z tłumu regularnie wyznawał miłość Jasonowi (odwzajemnił), jak na samym początku bisów Lou Barlow zerwał strunę i musiał zmienić gitarę, bo puścili ekipę wolno tej nocy (You know, it’s one of the great cities in the world, we told them to go get drunk on the streets and have fun, this one night), słuchacze zaczęli szukać strun po publice. Były pogadanki o Hüsker Dü i jak to Bob Mould, który mieszka teraz w Berlinie, przeprowadził się tutaj, bo lubi mieszkać w najfajniejszych miastach świata. Nie odpowiedzieli tylko na to, gdzie byli te wszystkie lata. Ale jedno jest pewne – ciężko pracowali, co było słychać tej nocy bardzo wyraźnie. 

>> RECENZJA: Sebadoh – Act Surprised

Kiedyś lubiłam pisać, że mało kto wraca w takiej formie po tylu latach – wydaje mi się jednak, że czas zmienić linię. Alternatywne rockowe grupy z tej epoki (lata osiemdziesiąte, wczesne dziewięćdziesiąte) wracają zazwyczaj w niesamowitym stylu, a Sebadoh jest złotym przykładem tej reguły. Ich nowe utwory są fantastyczne – Act Surprised ma kilka doskonałych kompozycji, w tym „Celebrate the Void”, które eksplodowało wcześnie, zalewając nas tą niesamowitą punkową energią rodem z albumów Thee Oh Sees, czy surowe, energetyczne „Stunned”. Jednym z moich ulubionych elementów tego występu były zmiany instrumentów, dzięki czemu przez połowę mieliśmy za gitarą i wokalnie Jasona, druga należała do Lou. Odbijało się to na atmosferze i energii koncertu – Lou, schowany za burzą loków, dodawał swoim śpiewem melancholijnej melodyjności, z kolei Jason wydobywał z siebie szorstkość i surowość, grał z rozmachem i radością. Jason wprowadzał mnie w trans, Lou w skupioną zadumę. Ale żaden z nich nie dał mi się przestać ruszać ani na minutę. Bob D’Amico za perkusją dudnił jak szalony (musiał w pewnym momencie schłodzić się prysznicem wody mineralnej). 

Po tym jak Lou zerwał strunę, bisy były inne niż wcześniej zaplanowali, bo nie mieli ich na czym zagrać. Nie pamiętam już, które utwory wybrali po powrocie do dwunastostrunowego instrumentu, na pewno trafiło nam się „Two Years Two Days”, i dwa inne starocie, przed którymi musieli się najpierw upewnić, czy dalej potrafią je zagrać. Oj, umieli. Dwie godziny najlepszego grania. Wychodziłam z tej sali wniebowzięta. 

Z Berlina Natalia Skoczylas

%d bloggers like this: