I po Offie! Cóż to była za edycja – pełna niespodzianek, zwrotów akcji, z bodajże najbardziej nieprzewidywalnym lineupem świata tego roku. Naczytałam się hejtu na Rojka, ale też odebrałam bardzo dużo dobrej energii od tych, którzy bez spiny przyjechali na Offa dla Offa, dla spotkań w kuluarach, dla leniwych przechadzek między scenami, na których odkrywa się nowe zespoły albo sprawdza Brodkę. Nie zepsuła mi tej wycieczki nawet okrutna pogoda.
Co z line-upu przetrwało i zrobiło wrażenie? Oto mój tradycyjnie subiektywny wybór.
Dzień pierwszy
Przyznam, było ciężko – aż do koncertu muzyków z Maroka, Master Musicians of Jajouka. Show Me The Body jest na siłę, a ich jedyną innowacją (wątpliwą) jest banjo, które nawet jak banjo nie brzmiało. Liima kompletnie nie wyróżnia się z masy współczesnej popowej elektroniki – niestety, asocjacja z Efterklang niewiele pomogła, zdecydowanie za mało eksperymentowali, idąc w przetarte koncepcje i brzmienia. Komety nie dały rady z materiałem Partii – to było trochę jak karaoke z denerwującymi odzywkami, że „ale tego to na pewno nie znacie, to było tak dawno temu” co każdą piosenkę. Choć przyznaję, momentami było bardzo nostalgicznie. A Lesław nie nadążał za własnymi tekstami.
Zrezygnowałam z wolno i przewidywalnie ewoluującego projektu Masecki/Sienkiewicz, by trafić na bardzo przyzwoity koncert z tekstami o wiedźmach, oprawionymi w hardrock mocno przyprawiony bluesem. Nietypowa mieszanka w ogóle, nie mówiąc już o Offie – Clutch raczej trudno zaszufladkować w hipsterskich kategoriach, to jest solidny, dobrze zagrany, oldschoolowy rock z wieloma ciekawymi zabarwieniami. I panami z brodami prosto z Harleya. Fajnie, że offowa publiczność przeżyła taki zastrzyk nowej energii i publiczności – oto otwieranie głów na nowe terytoria.
A koncertem dnia był ten w wydaniu panów z Maroka, The Master Musicians of Jajouka. Wypadli fenomenalnie! Organiczne i przenikliwe brzmienie, niekończąca się repetycja motywów, etniczne, egzotyczne instrumenty: rhaita, tebel, lira, tarija, składały się na kompletnie inne doświadczenie. W namiocie eksperymentalnym Offa takich olśnień nie brakuje – niemniej jednak, to należało do wyjątkowo hipnotyzujących doświadczeń. Już wiem, na czym polega moc akompaniamentu sufi: trudno uniknąć popadnięcia w trans. A nawiązania do Learry’ego i Burroughsa i deklaracje, że wszyscy jesteśmy rock and rollem, przypomniały o początkach obecności Jajouki w mainstreamowej muzyce, i o porozumieniu gatunków, pokoleń, estetyk. Uniwersalność przeżyć. Cudowne.
O Brodce dwa zdania: zdecydowany przerost formy nad treścią i niepotrzebne przedstawianie się jako poszukująca, awangardowa artystka. Tego typu mariaże muzyki orkiestrowej z popem i rockiem są znane już naszym dziadkom prawdopodobnie. Plus wszystkie te oczy, niebieskie narzutki, dłonie w chmurach, nawałnica symboliki – owszem, rozumiem, album odnosi się do duchowości, inspiruje muzyką kościelną, ale nie trzeba publiczności aż tak agresywnie o tym informować. Co nie znaczy, że koncert był zły – podziwiam ją jako artystkę, świetnie śpiewa, pisze ciekawe teksty i nie boi się zmieniać skóry, co świadczy o odwadze i ogromnych horyzontach. I na czego brak w Polsce narzekamy. Myślę jednak, że esencja utonęła gdzieś w morzu metafor i informacji podczas tego koncertu.
Dzień drugi
Dobiegłam dopiero na Islam Chipsy i to był wymarzony początek dnia: leniwie, zielono, ciepło i dookoła rozochocony tłum bawiący się do muzyki zapodawanej przez Egipcjan. Oj, było tyle dobrej energii w powietrzu: wszyscy bez wyjątku tańcowali do melodii wypełnionych sztampą, kiczem, ostentacyjną radochą weselnej imprezy i rytmami, których nie da się przestać w miejscu. Islam Chipsy stworzyli nieodparte etniczno-elektroniczne kombo i przetaczają się z nim ostatnio przez alternatywne festiwale. Pod wieloma względami cieszę się z ich obecności na Offie – poza cudownym koncertem ma on wymiar polityczny i buduje mosty między kulturami w czasach, kiedy splot wydarzeń, nastrojów i propagandy antagonizuje świat arabski i europejski. Islam Chipsy maja na to sposób.
I od tego momentu do kolejnego objawienia upłynęło sporo czasu – Jaga Jazzist gra koncerty pieczołowicie odtwarzające atmosferę albumów. Nie jest to pozbawione uroku: zanurzasz się w ich elektroniczno-jazzowym kosmosie i dajesz się ponieść gładkości wykonania, pięknu kompozycji, efemerycznemu klimatowi. Zastanawiasz się, czy dziwaczny pop Ata Kak nie wypada lepiej, ale zanim podejmiesz decyzję, koncert już się skończył. Przyznaję, że Norwegowie mają opanowanie wciąganie słuchacza w swoje opowieści.
Lush było jedną z tych klasycznych już wycieczek Offowych wehikułem czasu trzy dekady wstecz, do korzeni tego, czym współczesna alternatywa stoi. Koncert Lush nie ruszył mnie ani tak mocno, jak fenomenalne My Bloody Valentine (za trzęsienie ziemią), ani tak jak Slowdive (za bardziej eksperymentalne momenty), ale już zdecydowanie piękniej wypadło to niż spotkanie z nieszczęsnymi Jesus and Mary Chain. Energia, oderwanie, senność, rozbudowane kompozycje, subtelne wokale, trochę hałasu, piękne wykonanie. Brytyjczycy pokazali, jak to się kiedyś robiło dobry szugejz.
Ale przeniesione na główną scenę Jambinai całkiem solidnie mną potrząsnęło. Koreańczycy są jednymi z nielicznych muzyków, którzy potrafili wziąć na warsztat wymęczony, wyeksploatowany do granic gatunek i zrobić z nim coś świeżego. Wmieszanie w kompozycje post-metalu pomaga je ożywić ekstra ilością energii i szybkości. Zaśpiewy wokalisty je gustownie brudzą. Ale kluczem są nieprawdopodobne koreańskie instrumenty, które nie dość, że wyglądają spektakularnie, to brzmią zupełnie inaczej niż standardowy post-rockowy zestaw. Dzięki temu nawet kompozycje niebezpiecznie zahaczające o klimaty EITS czy GY!BE zachowywały oryginalność, egzotykę, działały na inne sensory. Spędziłam tę godzinę jak zahipnotyzowana, a tłum pod sceną podzielał moją opinię, sądząc po niekończącym się aplauzie. No i widzicie, całkiem spoko, że The Kills nie przyjechali – nie musiałam czekać do 1:30, a Jambinai dostali główną scenę, która zdecydowanie im się należała.
Zakończenie wieczora solidnym islandzkim elektro było wyśmienitym pomysłem. Gus Gus spisują się fantastycznie w roli późnego rozgrzewacza, mieszając zdrową nordycką tradycję do skrajania utworów na miarę: prostota, elegancja i doza szaleństwa, charakterystyczna dla regionów pozbawionych słońca. I tak mniej więcej było tej nocy.
Dzień trzeci
W sumie Beach Slang, którego widziałam kawałek, wcale nie wypadł najgorzej: popołudniowe granie dla nastoletnich buntowników, trochę punka, trochę emo. Bardzo amerykańsko i obiecująco na przyszłość – jak napiszą więcej kawałków i przestaną słabo coverować the Cure, mogą przetrwać na scenie dobrą chwilę. Wszyscy od czasu do czasu potrzebujemy dawki adolescencji w gitarach (wiem wiem, protestujecie).
Doskonale wypadł duet Moretti i Zabrodzki ze swoim drum’n’basowym projektem 67,5 minuty. Komicznie statyczna formuła kontrastuje z energią produkowanej przez nich muzyki: super szybkiej perkusji i Morettiego poruszającego się sprawnie po garści dźwiękodajnych elektronicznych gadżetów. Nie jestem fanką drum’n’bassu, ale w tym wydaniu nie mogłam się mu oprzeć – występ dał mi wgląd w ciężką pracę, jakiej wymaga reprodukowanie tego gatunku przez muzyków na scenie. Bardzo rzadkie zjawisko. Ale tyle skupienia! Takie tempo! Co za precyzja! No bomba!
Zobaczyłam też szalenie awangardowe przedsięwzięcie – Księżyc. Podobał mi się ten koncert ze względu na unikalną atmosferę, na bardzo przemyślany scenariusz, na piękne, dziwaczne piosenki i psychodeliczno-niepokojąco-nostalgiczną aurę. Marzy mi się zobaczenie go bliżej i w większym skupieniu.
Pominę raczej rozczarowujący koncert Kalibra. Na koniec festiwalu wybrałam się na piękny występ Thundercata, który sprostał moim wyśrubowanym oczekiwaniom. Było bardziej jazzowo i improwizacyjnie niż się spodziewałam – każdy właściwie utwór znacząco rozrastał się, a trójka muzyków prezentowała nam fenomenalne talenty i możliwości. Nigdy nie wątpiłam w to, że podopieczny Brainfeedera to nie tylko fajny neosoulowiec – ale jego wirtuozeria gry na basie przerasta wszelkie oczekiwania. Było w sumie podobnie do koncertu Kamasiego Washingtona: wielkie talenty i doskonały warsztat, dużo dobrej energii i komunikacji między muzykami. Zagrali godzinę, bo Steve ledwo widział przez zapuchnięte oko – i doskonale zamknęli dla mnie festiwal. Publiczność, jak to w Polsce, dopisała: znali wszystkie teksty.