Wyliczanie udanych koncertów jeszcze się nie skończyło – wróćmy po raz kolejny na Kosakowo i zobaczmy, kto jeszcze uświetnił ostatni Open’er. Jakie były wasze tegoroczne rankingi?
Nick Cave
Fenomenalny występ Australijczyka i zespołu – ta ekipa nigdy nie zawodzi. Ich koncerty są jednymi z najbardziej energetycznych, dramatycznych i intensywnych przeżyć, jakie można sobie wyobrazić na żywo. Nick ma magnetyczne działanie na publiczność, która w Polsce ma ciekawe reakcje, od histerycznego płaczu po kompletną skamieniałość. Szczególnie wśród dziewczyn – faceci dawali radę. Ale to nie o widzach, tylko muzykach, którzy przepięknie przeprowadzili nas przez meandry swojej twórczości, nie skąpiąc nam solówek granych rękami na skrzypcach (Warren Ellis, oczywiście), dzikich wykrzyków i ekstatycznego tańca.
Superorganism
Ultra Hipsterka. Świetny koncert kolorowego kolektywu, który storpedował nas wizualizacjami zawierającymi wszystko od śpiewających hipopotamów po kosmonautów i telefony komórkowe. Wizuale wpisywały się w ich energetyczną elektronikę i połamane popowe piosenki, w których są echa gitarowych brzmień lat dziewięćdziesiątych, hip-hopu i psychodelii. Dostaliśmy prawie cały debiutancki album, a Orono stwierdziła, że „Fuck Finland, Poland is cool”.
Young Fathers
W kontekście ostatniej politycznej walki o to, czy Young Fathers nie są antysemitami, inaczej ogląda się koncerty Szkotów – są jeszcze bardziej polityczne naładowane, nawet jeśli między piosenkami brakowało deklaracji i agitacji. Podejrzewam zresztą, że wejście w tłum komandosów sztuki w ich antymoro i z krzyżami z Openerowego muzeum było nieprzypadkowe. Szkoci bojkotują politykę Izraela wobec Palestyny i zostali z tego powodu np. odwołani z Trienniale w Rurze (skomplikowana historia – polecam poczytać o perypetiach i kontrowersjach, jakie odbijają się teraz szerokim echem w Niemczech). Bez względu jednak na polityczne przesłanie muzyków, ich koncert był jak zwykle bombą energetyczną. Absolutnie jedyny w swoim rodzaju miks punkowej energii (demolka perkusji na koniec, żeby nie było wątpliwości), hip-hopu i gospelowych chórów przekłada się na spektakularne występy.
Panieneczki
Z polskich artystów i artystek najbardziej spodobały mi się kobiety – na przykład kujawskie piosenki w wydaniu muzyczek, które z wielkim talentem zabrały się za tradycyjny materiał i sprawiły, że brzmi on współcześnie i świeżo. Fantastyczne wokale, syntezatory w tle, jazzowe wpływy, vocodery, post-punkowo dynamiczna perkusja, zawodzące skrzypce, trochę post-rockowej dynamiki, wszystko zgrabnie połączone. Brawo dla pań.
Resina
Polski Johann Johannson w spódnicy – słabo to brzmi, ale porównanie nie jest do końca nieuzasadnione. Neo-klasyczne, ambientowe pejzaże Karoliny były niemalże medytacyjnym przeżyciem, tworzącym przestrzeń do wycofania i skupienia się na loopujących wokalach i rzewnie pięknej wiolonczeli. Jest w jej muzyce filmowy potencjał i rozmach – jeśli trafi się nam dobre eksperymentalne kino w Polsce w niedalekiej przyszłości, stawiam, że zostanie ona zaproszona do napisania do niego ścieżki dźwiękowej.