Kolejny powrót na lotnisko w Gdyni znowu okazał się warty całego wysiłku.Trzy występy, jakie tam zobaczyłam, zrekompensowały długą podróż do Gdańska, zimne noce i zmęczone nogi.
David Byrne
Nie mogę się zdecydować co do ostatecznej kolejności, ale koncert ten był na tyle magiczny i inny od wszystkich, że nie opuści mnie do końca życia. Jeden powód jest prosty – zagęszczenie klasyków, przede wszystkim kawałków Talking Heads. Niespodzianka wynikała z tego, że nie sprawdzałam setlist z poprzednich koncertów trasy American Utopia (nie mam tego w zwyczaju) i nie wiedziałam, że mogę liczyć na „Burning Down the House” czy „This Must Be the Place”. Albo „Lazy”! Łzy radości zdarzyły mi się za każdym razem.
Byrne należy do tych artystów, którzy holistycznie i radykalnie podchodzą do procesu twórczego. Stąd ten niebywały show, który nam sprezentował, rozgrywający się na scenie otoczonej nie czarnymi kurtynami, ale kurtynami zrobionymi z kryształowych paciorków, przez które na scenę wchodziły nowe postaci. Byrne zaczął sam na pustej scenie, siedząc za stołem, na którym leżał ludzki mózg, i do którego wyśpiewał „Here”, trzymając go w ręce niczym Hamlet. Zastanawiałam się, czy Byrne zdecydował się pochować wszelkie instrumentarium i podźwignąć ten koncert sam – ale jeszcze w połowie „Here” pojawiło się na scenie dwóch wokalistów i tancerzy, a już przy drugim utworze – „Lazy” – otoczyła go grupa muzyków z bębenkami, basista i tancerze. Wszyscy ubrani w szare garnitury i szare koszule. Estetycznie przypominali trochę muzyków z amerykańskich kościołów, trochę studentów college’u, trochę inwestorów z Wall Street. Koleżanka spekulowała, że jest tam też nawiązanie do nowoorleańskich orkiestr ulicznych. Zawiłość odwołań wynikająca z prostego estetycznego wyboru – przykład geniuszu artysty. I tak zostaliśmy wciągnięci w spektakl, w którym Byrne śpiewał do mieniącej się niczym ekran ściany podczas „I Should Watch TV”, podczas gdy z drugiej strony ciemnej sceny napierała na niego grupa muzyków. Albo w którym numery zaczynały się kompletną ciemnością, otaczającą jego leżącą postać. Albo kończący występ utwór wymyślony przez Janelle Monae dla marszu kobiet w Waszyngtonie w 2015 roku – protestacyjny kawałek składający się z nazwisk Afroamerykanów, którzy zginęli z rąk rasistów lub oficerów bezpieczeństwa w Stanach. Silny polityczny gest i protest przeciwko niezmieniającej się rzeczywistości. Wyobrażam sobie, że Byrne, który gra ten kawałek bardzo często na swoich koncertach (o wiele częściej niż autorka), będzie go włączał w zaktualizowanych wersjach do końca swojej kariery do repertuaru na żywo.
Do tego mnóstwo świetnie dobranego, teatralnego światła. Połączenie perfekcyjnie wykonanych utworów, fantastycznego zespołu, wielkiej energii i cudownego głosu Byrne’a z tym spektaklem dało naprawdę niesamowity efekt. Genialna inscenizacja.