Tym razem opowiem wam o czterech koncertach, które tego roku zawojowały moje serce.
At The Drive-In
Cedric zawiesił dużą część amerykańskiej trasy właśnie dla takiego gigu; zbierał siły i kurował głos po to, żeby oddać energię najlepszej publiczności świata. Nic dziwnego, że w połowie koncertu nie pamiętał już, gdzie to grali wczoraj. I tak w ogóle te pozostałe europejskie występy to w porządku. Na Openerze, na którym dziewczyny biegały w wiankach i słuchało się dzień wcześniej Wodeckiego, w tym samym miejscu, gdzie za chwilę miało grać (pretensjonalne) CHVRCHS, zdarzyła się podróż w czasie. Tak musiały wyglądać najlepsze napierdalanki na festiwalach post-punkowych/post-hardcore’owych, legendarne poga i fandom absolutny. Mieliśmy zresztą być za co wdzięczni – At The Drive-In zagrali dla nas prawie całą Relationship of Command i dodali „198d” z Vaya. Wybrali na koncert najlepszy materiał, jaki mają i zaatakowali nas perfekcyjnym wykonaniem (na tyle, na ile post-hardcore powinien i może być perfekcyjny), drobnymi improwizacjami, zmianami w kompozycjach, przechodzeniu z jednej petardy prosto w kolejną, nawoływaniem do bycia kosmonautami, skakaniem po sprzęcie i tak dalej. Muzycy promienieli radością, wyraźnie zachwycony był Cedric, który wspinał się na głośniki, skakał z perkusji, pływał na rękach publiczności i tańczył. Po tym, jak zobaczyłam go tańczącego do „One Armed Scissor” uważam, że najlepszym kombo jest latynoamerykański lider w zespole post-hardcore’owym. Energia i prezencja na scenie są trochę inne od zwykle statycznych występów – mamy wijącego się seksownie rebelianta na scenie.
ATDI obiecali koncert klubowy jak najszybciej. Mam nadzieję, że ich triumfalny powrót na scenę będzie na tyle udany, że faktycznie zobaczymy ich wkrótce na koncercie. Bo że publiczność dopisze, nie mam wątpliwości po tym, co zobaczyłam w Gdyni.
Maria Peszek
Moje ciepłe uczucia wobec tego koncertu wynikają z kombinacji tekstów, które do mnie trafiają i skomplikowanych emocji wobec Polski, jakie wywoływał – tym bardziej, że słuchałam go, oglądając jednocześnie mecz polskiej reprezentacji. Peszek w udany sposób krytykuje wiele „polskich” problemów: patriotyzm, dewotyzm, ksenofobia, rasizm, problemy polityczne, historyczne, bolączki narodowe. Jest głosem nowoczesnej, liberalnej światopoglądowo, solidarno/indywidualistycznej młodzieży, dla której flagi i krzyże nie są ważniejsze od nowych Raybanów, która chce równych praw dla wszystkich i lubi mieć po prostu święty spokój. Peszek pisze zgrabne teksty, potrafi naprawdę zaangażować publiczność, a jej nowa muzyka jest dobrym, dojrzałym elektro-rockowym popem. Więc mamy ją na scenie, nawet z flagą Polski przez jakiś czas, krzyczącą Polska 1:0, i zaraz potem wykpiwającą klerykalizm i zacofanie rodaków, i całkiem ma to sens. To trochę tak jak my wszyscy – stoimy okrakiem pomiędzy progresywną negacją i głęboko zakorzenionym, wciąż czasem wychodzącym na wierzch, poczuciem bycia Polakiem. No i koncert był naprawdę bardzo, bardzo dobry.
Łona i Webber
Jako nastolatka zbierałam wszystkie kawałki Łony, jakie zdarzało mi się znaleźć w internecie. Z siostrą śpiewałyśmy „Helmuta” na role i był to jeden z tych hiphopowców, z którym nie trzeba było chować się przed rodzicami. Nie przeklinał, a jeżeli nawet, to w takich miejscach i w taki sposób, że akurat pasowało. I mniej więcej tak wyglądał ten ich gdyński koncert: umiarkowana ilość wulgaryzmów, kilka naprawdę niespotykanych komplementów (kto mówi do publiczności, że jest PRZECUDNA?), świetne bity, świetny kontakt z publicznością i dużo energii charakterystycznej dla hip-hopowych koncertów. Tak bez nadymy, bez złotych łańcuchów, trochę kpiny, trochę zwątpienia, i przerwy na wycieczki za miasto i uliczną poetykę.
Entuzjastyczny odbiór koncertu wpisywał się w to, o czym ostatnio pisali w Last.fm – Polacy słuchają najwięcej rapu na świecie zgodnie z ich statystykami. Fajnie, że nad Wisłą bardzo szybko wykrystalizował się ruch muzycznie uzdolnionych, osłuchanych, otwartych na trendy i do tego pięknie mówiących hip-hopowców, z którymi identyfikują się i wkurzeni i rozczarowani polskim snem dresiarze, i korpo-hipsterzy/yuppies. To po prostu nasza muzyka.
LCD Soundsystem
Właściwie to było dokładnie tak, jak pisałam w relacji z Primavery: było tak samo jak w Barcelonie, tylko lepiej. Koncert zaczął się i skończył tym samym utworem, miał te same wizualizacje i tę samą disco kulę. Muzycy wystąpili w otoczeniu całego morza instrumentów, amplifikatorów, samplerów, syntezatorów, automatów perkusyjnych, cowbelli, organów, gitar, korgów, mugów, filtrów, mixerów, delayi i starych mikrofonów. Murphy przypomniał nam, że jesteśmy o dziewięć lat starsi od pierwszego spotkania pod tą samą sceną. No i dał czadu, jak to on tylko potrafi, śpiewając, krzycząc, deklamując, przemawiając i koordynując swój elektro-punkowy show.