Podobała mi się dynamika grupy – zmieniające się pozycje, role generowały dodatkową energię i świeżość. Tak, jakby brakowało jej koncertowi, który składał się głównie z najświeższego materiału, a ten jest zwariowany, nieprzewidywalny i naiwnie rozochocony.
Dirty Projectors są dla mnie esencją współczesnej alternatywnej muzyki. Ich skomplikowane i dziwaczne albumy magicznie mieszają gatunki, które innym byłoby ciężko pogodzić. Wybierane przez muzyków elementy ewoluują razem z ogólnym „muzycznym krajobrazem”, przez co twórczość Longstretha i reszty brzmi świeżo i aktualnie na każdym albumie. Mnie ostatecznie kupili swoim ubiegłorocznym dokonaniem Dirty Projectors. Na szczęście nie kazali długo czekać na kolejną dawkę nieprzewidywalnych brzmień. Limp Lit Prose od czerwca podbija serca krytyków na całym świecie – i każde jego odsłuchanie to przygoda.
Podobnie było z ich występem w Heimathafen w Berlinie w poniedziałek. Stara sala teatralna, zaadaptowana jako hybrydowe miejsce kulturalne – z poetyckimi slamami, jedzeniem, boksem i innymi aktywnościami – była pełna około 22, kiedy Dirty Projectors wchodzili na scenę.
Zresztą publiczność dopisała już przy Westermanie, który jest niszową sensacją. Wszystko przez ukazujący się kawałek po kawałku materiał artysty. Naprawdę, są powody do dużych oczekiwań. Łysy koleś w spranych portkach i koszulce z festiwalu jazzowego w Perugii, o ile się nie mylę z obowiązkowym kolczykiem w uchu i w obowiązkowych adidasach, który w Polsce przeszedłby niezauważony na każdym blokowisku, stoi przed nami na scenie, trochę nieśmiały, i cholera, naprawdę pięknie śpiewa. Jego epkowe poczynania są cudne – subtelne, trochę dreampopowe indie ballady, z plumkającym dyskretnie syntezatorem i perfekcyjnie dobranym automatem perkusyjnym, bardzo a’la lata osiemdziesiąte. To taki trochę bardziej melancholijny King Krule. A czasami całkiem raczej Elliott Smith. Na żywo ma przed sobą trochę pracy – przede wszystkim jego nieśmiały, choć uroczy kontakt z publicznością wymaga wysiłku. Nie brakowało też okazjonalnych fałszów i drobnych potknięć na instrumentach. Ale widzę tutaj ogromny potencjał. Gorąco polecam słuchać i wypatrywać albumu, ma wyjść za kilka miesięcy.
Po londyńczyku – brooklińczycy. Ci dopiero dali czadu. Mieliśmy przed sobą Davida i trzy szczególnie wyraziste, fantastyczne muzyczki – Maia Friedman z gitarą i nieco folkowo-amerykańską manierą śpiewania, Felicia Douglass za instrumentami perkusyjnymi, której przypadały szczególnie soulowo/hip-hopowo/popowe momenty, i Kristtin Slipp, która głównie udzielała się w chórach (i za całą masą klawiszy), choć przy okazji jednego z utworów wyszła na przód. Podobała mi się dynamika grupy – zmieniające się pozycje, role generowały dodatkową energię i świeżość. Tak, jakby brakowało jej koncertowi, który składał się głównie z najświeższego materiału, a ten jest zwariowany, nieprzewidywalny i naiwnie rozochocony.
To była wycieczka na plac zabaw. Longstreth czarował akustyczno-balladowe nastroje („That’s a Lifestyle”) – tak mniej więcej, bo połamał je oczywiście hardrockową solówką i popowymi chórami. Albo porzucał gitarę kompletnie i w towarzystwie cudownej Felicii przemieniał scenę we jamajski dancefloor – „Cool Your Heart” wypadło im jak fajerwerki w mocno gitarowym repertuarze. Ich występ na żywo miał bardziej gitarowy charakter od płyt – chociaż największą różnicą był ogromny udział wokalistek we wszystkich kawałkach, które ubogacały i zmieniały ich brzmienie. Niesamowicie wypadło im „Beautiful Mother” – skąpy rytm i trzy popisowe wokale, awangardowo połamane. Takie piękniejsze Battles. Kiedy Dave poprosił o zgaszenie świateł (prawie), domyśliłam się, że nadeszła pora na najlepszy z najlepszych – „Keep Your Name”. Rap nie wypadł do końca tak dobrze jak na albumie, ale całość się obroniła. Trudno zresztą nie być pod wrażeniem jego wokalnych umiejętności – te wszystkie tembry i style śpiewania wydobywają się z niego bez żadnej pomocy.
I tak błyskawicznie upłynęło nam razem półtorej godziny.