Relacjonujemy, jak było w MONOM-ie podczas ostatnich gigów Abyss X i Puce Mary. Z Berlina pisze Natalia Skoczylas.
To co, że wczorajszy występ Abyss X i Puce Mary w berlińskiej koncertowni utrudniały problemy techniczne. Wykorzystanie przez nie potęgi tych ośmiu kolumn wypełnionych 360-stopniowymi głośnikami wreszcie pozwoliło nam przeżyć coś więcej, niż nudnawy elektroniczny set. To było prawdziwe zanurzenie w dźwięku – VR dla uszu.
Piątkowy wieczór w MONOM zaczął się dobrze – dotarłam do Funkhaus już na tyle późno, żeby nie dać się nabrać na tradycyjne obsuwy. Przy wejściu do biletów dostawało się miękkie opaski na oczy, których mieliśmy używać przez pierwszą część występu. Super. Co więcej, nawet problem siedzenia na zimnej kratce został wreszcie rozwiązany i magicznie na podłogach miejsca pojawiły się poduszki i materace. Wiadomo – tym razem goszczą nas kobiety, czemu przypisuję tę refleksję nad komfortem słuchaczy. W takich warunkach MONOM wreszcie przeistacza się w jedno z tych unikalnych miejsc, dedykowanych muzyce, jak The Stone Zorna. Jest zawsze przyjemnie kameralnie, nigdy zbyt tłoczno. Może dość drogie bilety pozwalają im na taką politykę. W „klubie” nie można palić ani używać telefonów (to drugie to w sumie norma w Berlinie, ale w klubach, nie na koncertach). I wszyscy, którzy się tu zbierają, przychodzą właśnie po takie przeżycia: między utworami jest absolutna cisza, publika pogrążona jest w fantastycznym skupieniu.
No więc siadamy na poduszkach i wiążemy, za instrukcją Abyss, opaski na oczach. Zaczyna się ceremonia. Najpierw dźwięk wody. Wrażenie, jakbyśmy wszyscy zanurzyli się w wielkim basenie, dźwięk jest przytłumiony, przeszywają go przekształcone głosy – nie jestem w stanie powiedzieć, czy były to wokale, czy nagrania delfinów, a może oba. Kobiecy głos opowiada o zniszczeniach, jakie ludzkość sieje na Ziemi. Męski głos stwierdza, że wszystkie dowody wskazują na to, że przyroda jest kobietą. Kompozycja przechodzi w powolną elektronikę, przypominającą soundtrack do „Twin Peaks”, leniwy i mroczny. Później techno – z basem, który przybrał w mojej głowie kształty wielkich kauczuków spadających jak deszcz na ziemię. Acid techno. Kobiece i męskie wokale, brzmiące jak mnisze i syrenie chóry. Psychodeliczny ambient – niczym ostatnia godzina na grzybach. Przy części występu, w której Abyss X zaczęła więcej śpiewać, otoczona samplami hałasu rzucających się do ataku psów, MONOM padł po raz pierwszy. Zostaliśmy wyrwani z hipnozy i poproszeni na przerwę. Po 10 minutach Abyss próbowała wrócić do spektaklu w tym samym momencie – elektryczność znowu nie dała rady. Tak było trzy razy, dziewczyny walczyły ze sprzętem, zaaferowana obsługa miejsca próbowała rozwiązać problem, w końcu musieliśmy się pogodzić z tym, że wokal artystki pokonał techniczne możliwości tego futurystycznego systemu. I mimo wszystko, to był najciekawiej poprowadzony i najbardziej wciągający estetycznie występ, jaki słyszałam póki co w MONOM-ie. Z ogromną dynamiką dźwięku, poruszającego się w zaskakujących kierunkach i tempie, z mistrzowską żonglerką gatunków, zgrabnie połączonych w całość. Z feministycznymi i ekologicznymi przesłaniami, trochę na granicy new age. I z Abyss X, którą oglądałam czasem spod opaski – wyglądała jak steampunkowa królowa, na czarnych platformach i z czarną sukienka wykrojoną na brzuchu.
Puce Mary dostała ostatnie pół godziny i tym razem sprzęt dał radę. Nie było syrenich śpiewów. Publiczność już z własnej chęci w opaskach przysłuchiwała się dość typowemu mariażowi elektroniki z techno i ambientem. Jedynym momentem, kiedy artystka zaskoczyła, była kilkuminutowa część z wsamplowanymi dźwiękami pędzących samochodów Formuły 1 na torze albo innych superszybkich pojazdów. Zawrotne i bardzo efektowne posunięcie. Piękne były też wygenerowane przez nią syntezatorowe drony, które przewijały się w tle całego występu – podobnie intensywne, jednostajne i hipnotyzujące jak te z „Time Machines” Coil.
Dziewczyny ciekawiej odniosły się do potencjału technologicznego MONOM-u niż Max Cooper podczas mojej pierwszej wizyty, czy ostatnio trzech panów – Felix K, ENA i James Ginzburg. Choć tamtym razem mieliśmy niepowtarzalną okazję zobaczyć MONOM trochę od wewnątrz. Artyści wystawili sprzęt na środku pomieszczenia, otoczyli się palmami w doniczkach i mogliśmy spoglądać im przez ramię na ekrany komputerów. Z jednej strony normalny mikser, a z drugiej – neonowe figury, poruszające się po różnych orbitach, które reprezentowały dźwięki włączane kolejno do systemu. Niektóre z nich wpadały do środka kwadratów, niektóre łączyły się lub nakładały. Przeżycie było unikalne – możesz zobaczyć na ekranie dźwięk, który cię otacza, i obserwować jego przeplatanie i ruch. Szkoda, że te występy nie były szczególnie interesujące muzycznie – James Ginzburg zaczął fascynująco potężnym akordeonem, do którego dołączyła orkiestra i wokale, ale poćwiartował ten występ trochę brutalnie długimi przerwami i kompletnymi zmianami nastrojów. Czułam się bardziej jak na prezentacji różnych gatunków muzycznych. Felix K i ENA poszli w kierunku muzyki konkretnej i sampli z otoczenia – spawania, dzwoniących telefonów, kapiącej wody, kroków, otoczonych minimalnym techno. Nawet trochę analogowego syntezatora, na żywo.
W najbliższych tygodniach MONOM zaprasza na kolejny rezydencki wieczór – 30 kwietnia odbędzie się prezentacja artystów wytwórni Raster, a 5 maja minifestiwal MIRA z kilkoma gwiazdami sceny trochę bardziej eksperymentalnej elektroniki plus mnóstwo ciekawych wizuali.