Przez dwie noce Warszawa była bliżej Sao Paulo niż kiedykolwiek wcześniej.
W życiu człowieka są momenty przyjemne, kiedy najlepszą reakcją jest krzyk, są te, do których wraca się z rozrzewnieniem i uśmiechem, są wreszcie takie, w których słowa najlepiej zastępuje muzyka. Rob Mazurek to człowiek ze stali. Kiedy z delikatną blazą chwyta za kornet, nie sposób oderwać od niego wzroku. Dwie noce w Pardon, To Tu nie były dla niego zwykłymi, kolejnymi koncertami na trasie. W trakcie wtorkowego występu podzielił się z publicznością bardzo bolesną informacją. Tego samego dnia odszedł jego ojciec, Henry Mazurek. Koncert był więc po części hołdem.
Hołdem niepozbawionym rytmicznego, pulsującego nieokrzesaną energią klimatu prosto z ulic brazylijskiego Sao Paulo. Były więc krzykliwe zaśpiewy Guilherme Granado, podsycane charakterystycznym dźwiękiem dzwonków pasterskich. Była też świetna, niezwykle lekka perkusja Mauricio Takary. Nad wszystkim górował mistrz i jego avant-jazzowe fantazje. Ten niezwykły blend awangardowego jazzu z lo-fi-ową elektroniką pozwolił przenieść się publiczności w zupełnie inną rzeczywistość. Tropikalnego, etnicznie brazylijskiego sznytu dodawały całości wstawki na cavaquinho – tradycyjnej brazylijskiej gitarce podobnej w rozmiarach do hawajskiego ukulele. Chwytanie za drugi instrument nie przeszkadzało Takarze w jednoczesnym dokładaniu do melodii bicia stopy i hi-hatu. I tak przez ponad godzinę, z kilkunastominutowym bisem, po którym muzycy, nie przestając śpiewać i dzwonić pasterskimi dzwonami zeszli ze sceny w prawdziwej burzy oklasków. Ogromny szacunek.