Brytyjski skład Ithaca i amerykańskie Big Thief zagrali razem w Berlinie. Byliśmy na tym koncercie, a Natalia Skoczylas pisze, jak było.
Idąc na koncert jednego z najbardziej wyczilowanych zespołów na świecie, nie spodziewasz się totalnej siekanki na scenie w ramach supportu. Ale podoba mi się decyzja amerykańskich muzyków, żeby zaprosić kolegów z odpływającej od Europy Wielkiej Brytanii do rozgrzania publiczności przed swoimi występami. Wpisuje się to w tendencję alternatywnej muzyki do tworzenia przestrzeni dialogu, która emanuje z dobrze przemyślanych festiwali (Le Guess Who, CTM, Unsound) – zapraszamy artystów reprezentujących najróżniejsze gatunki, często takie, które funkcjonowały tradycyjnie w obrębie pozamykanych, wyizolowanych grup, subkultur.
Kilkanaście lat temu, jako nastolatka bujająca się z hiphopowcami i bboyami, a jednocześnie randkująca z die-hard metalami, byłam postrzegana jako kuriozum, ale uchodziło mi to wtedy – umiałam manewrować między estetykami, nie wkręciłam się też w ubraniową ortodoksję żadnej z tych grup. Może dlatego tak wygodnie jest mi w głównej dzisiaj subkulturze – jako hipsterka mogę się wydziarać, nosić glany i żarówiaste dresy i płynnie przemieszczać się z podziemi grających techno, do filharmonii, a potem na taneczną imprezę z Karaibów, albo na blackmetalowy gig. Tak czułam się na koncercie Ithaca z Londynu: gdyby ktoś wyłączył muzykę i zapytał, co grają, szanse na trafienie właściwego gatunku są jak wygrana w totka. Piątka typowych hipsterów, z brokatem na twarzy, w bokserkach, w Martensach, z czapeczkami tirówkami i z koszulami w kwiaty, to nie typowy obraz tego, jak wyglądaja hardcore’owi muzycy.
To zresztą nie jest typowy zespół pod wieloma innymi względami. Liderka, Djamila Azzouz, jest absolwentką muzycznego teatru, która nagle zrozumiała, że nie takiej prezencji przed publicznością chce. Jej miłość do metalu, metalcore’u i hardcore’u trafiła na podatny grunt i w 2012 roku, razem z czwórką muzyków różnych orientacji, etnicznego pochodzenia (rodzice z Indii i krajów arabskich), założyła Ithaca, grupę politycznie zaangażowaną i zainteresowaną zmianą hardcore’owej sceny. Jak sama mówi w jednym z wywiadów, jej doświadczenia z koncertów hardcore’owych, które oglądała jako nastolatka, były skomplikowane: kochała energię tej muzyki, jednocześnie uważała publiczność za zbyt męską, białą i w rezultacie wykluczającą inne grupy.
Chodziłyście kiedyś na koncerty hardcore’owe w Polsce? Ja byłam na wielu i znam to doskonale. To zawsze była scena hipermęskich facetów, w którą wkręciłam się dzięki jednemu z nich jako organizatorka, ale nigdy nie było mi tam do końca wygodnie. Więc wiem doskonale, co Djamila ma na myśli.
Ithaca to próba estetycznego odświeżenia dość zastałego gatunku (to nie jest czysty hardcore, tu czuć metal i emo, echa doom czy trasha, podbita luźnym dreskodem. Ich koncert w Astrze w poniedziałek był gniewny, szybki, dobry technicznie. Podobała mi się teatralność metalu i ich performansów na scenie (trójka muzyków śpiewa i krzyczy w różne sposoby), ich kompletne zajaranie ciężką napierdalanką, ich umiejętność podzielenia się z publicznością tym, co jest niezwykłe w hardcorze: jest on katarktyczny. Ithaca byli też ewidentnie pod wrażeniem, że publiczność dała radę. Adrianne Lenker opowiadała potem ze sceny, jak bardzo inspirującym towarzystwem jest dla niej Ithaca podczas tej podróży. Niektórzy wymienili ironiczne, porozumiewawcze spojrzenia, ale większość z tej grupki, która przyszła wcześniej ich oglądać, była zgodna z liderką Big Thief.
W nowej dekadzie XXI wieku potrzebna jest umiejętność radykalnej otwartości i kształtowania rzeczywistości w duchu dialogu, empatii i tolerancji. Ithaca dokłada swoją cegiełkę do dyskursu, podważając rasowe, etniczne, płciowe i estetyczne podziały w muzyce gitarowej – to aktywiści walczący z wykluczeniem i dyskryminacją, na scenie i poza nią. To artyści pokazujący, że można i trzeba łamać ograniczenia, jakiekolwiek one nie są. Big Thief, zapraszając ich ze sobą na tych kilka tygodni, wykazali się niezwykłą wrażliwością na te potrzeby.
Koncert Big Thief to były łzy wzruszenia, otwarta skóra, szczerość, łagodność, łagodność ponad wszystko. Hipnotyzująca była dynamika między czwórką na scenie. Nawet kiedy Adrienne na kilka piosenek zawłaszczyła scenę, reszta grupy zaczarowana słuchała w ciszy i skupieniu. Nie wypada zresztą Big Thief, który gra te wszystkie piękne, delikatne, płaczliwe piosenki i cierpieniu, miłości, zazdrości, egzystencji, sprawiać inne wrażenie. Wszelkie błędy, falstarty, drobne fałsze, łamiący się głos, głośne odliczanie, były ważne. Każda imperfekcja dodawała magiczności, tak jak ich nagrania, w których słychać skrzypiące podłogi i koordynujące hasła, wcale nie rozpraszające uwagi, wręcz przeciwnie, zapraszające nas o krok bliżej. Publiczność była w ekstazie, co bardzo pomagało poczuć się, jak w miękkim kokonie i przeżywać na własnej skórze wyjątkowość grania nowojorczyków. Bardzo pomogła efemeryczna, ciepła, a jednocześnie niezwykle asertywna prezencja Adrienne na scenie – podobnie jak Djamila, dwie kobiety pokazujące, jak możemy być w świecie w dzisiejszych czasach. Gorąco polecam przyjrzeć się im obu dokładniej.