Club to Club w Turynie. Do dziś nie mogę się zdecydować, czy był to dobry festiwal – wiele udanych momentów tamtego weekendu było dość luźno związanych z wydarzeniem. Na przykład to, że czwartkowy wieczór w Hotelu Marriott – w którym przyszłam posłuchać Kode9 opowiadającego o pisaniu symfonii dla miasta, a potem zobaczyć premierową projekcję Continuum i posłuchać muzyki – uratował mi album zdjęć prostytutek z Tokio, a sobotnią noc hostessy Camel – relacjonuje z Turynu Natalia Skoczylas.
Spotkanie z British Council, kilkoma artystami i kuratorami (w tym Kode9 przez skype) było mniej interesujące niż sam projekt – A Great Symphony to soundtrack napisany dla różnych miejsc w Turynie, który możesz ściągnąć i przesłuchać za pomocą QR kodów rozmieszczonych w spektakularnych punktach miasta. Bez konieczności wyjeżdżania do Włoch zresztą – projekt jest dostępny w sieci wraz z panoramicznymi obrazami (wiadomo, to nie to samo, ale w ten sposób każdy ma szansę zapoznać się z efektami prac artystów). Pomysł fantastyczny, ale spotkanie nie wniosło szczególnie wiele do jego zrozumienia – artyści opowiadali o zbieraniu sampli i nawiązywaniu do ducha ilustrowanych miejsc i pomysłach na przyszłe edycje. Kode9 ma ochotę stworzyć aplikację pozwalającą wcinać się z sountrackiem w prowadzone rozmowy i muzykę przechodniów – radykalny sposób na przerwanie rutyny przechodniów i zmuszenie ich do interakcji z projektem.
Niestety Continuum również zawiodło: cztery krótkie animacje opatrzone interpretacjami dźwiękowymi Johna Talabota, Jamiego XX, Four Teta i Korelessa miało potencjał kosmicznej energii i ciekawej audiowizualnej przygody. Tymczasem grzeczne plumkanie i minimalistyczna wariacja na temat kropek i torsów była zaledwie zalążkiem takiego estetycznego przeżycia. Projekcja zakończyła się krótką notką, która brzmiała jak podpisy prac w muzeach sztuki współczesnej, czyli wiele trudnych słów składających się na jeszcze trudniejszą całość. No tak.
Słabe koncerty i atmosferę zbalzowanego hangoutu dla turyńskiej klasy kreatywnej (sala z muzyką pusta, za to na korytarzach i ogrodach Marriottu pełno młodzieży pijącej Absolut ze słoików przez rurkę z recyclingu) skompensowała mi lektura książek w korytarzu – wpadnięcie na Tokyo Lucky Hole, album z fotografiami dokumentującymi prostytucję w Japonii przed latami 80-tymi był objawieniem. Zresztą podobnie sobotnią noc uratował mi Camel – hostessy na wysokich obcasach zadały mi kilka pytań, poczęstowały papierosem i zaprosiły na testowanie Okulusa, na co miałam od dawna ochotę, ale jakoś nie było nigdy okazji. Zamiast słuchać kolejnego podobnego DJ-setu, skakałam z dachu wieżowca na wieżowiec – i omal nie spadłam z krzesła z wrażenia. VR to zdecydowanie ciekawe przeżycie.
Tak naprawdę w ciągu tych trzech dni festiwalu podobało mi się dosłownie kilka momentów. Jednym z nich był Yorke, który został królem hipsterów z tą siwiejącą kitką, ekstatycznym tańcem i fantastycznym materiałem z nowego solowego albumu. Yorke przecina wzdłuż i wszerz dostępne gatunki – składa je na nowo w nieklasyfikowalny zlepek elementów IDM, minimalnej elektroniki, eksperymentalnego rocka, alternatywy, house, techno. Bywało sentymentalnie (szczególnie w momentach, w których Yorke przygrywał na gitarze do smutnawych ballad) – ale z perspektywy czasu nie sposób nie przyznać, że to był doskonały koncert. Efekty pracy artystów w tym projekcie (łącznie z fenomenalnymi wizualizacjami na trzech ekranach i rybim okiem transmitującym różne momenty ze sceny) tworzą imponującą całość – to nie jest kolejny pan z laptopem, którymi jestem już serdecznie zmęczona. To jest cały stół akcesoriów, gitara, mnóstwo artystycznego wysiłku i ich niezwykle oryginalne efekty. Wśród wszystkich koncertów okraszonych wizualizacjami Pure Data (a było ich sporo tego roku w Turynie), prace towarzyszące temu występowi sprawiały piorunujące wrażenie – gra świateł, wzory, kolory, dynamika, fantastycznie składające się w całość z muzyką, a jednocześnie po prostu szalenie estetyczne jako osobny element. Miks prac z dwóch albumów z kilkoma utworami z dorobku Atoms for Peace i trzema świeżymi piosenkami („Not the News”, „Traffic” i „Impossible Knots” pojawiły się i we Włoszech) sprawdził się znakomicie jako pulsująca, naszpikowana ciekawymi samplami i gitarą na żywo całość.
Mogę też zgodzić się, że Oneohtrix Point Never zagrał świetny koncert. Ale to był koncert do słuchania w fotelach, najlepiej w słuchawkach, w odłączeniu od reszty świata. Przy eksperymentach Lopatina nie sposób usnąć – ale o tańczeniu możesz zapomnieć. Naszpikowana narkotykami i gotowa na drugi dzień hulanki publiczność z niecierpliwością przedzierała się przez gęstwinę momentami naprawdę okropnego vaporwave, sentymentalnych lo-fi, najstraszniejszych filtrów nałożonych na wokale i oczywiście Pure Data wyglądającej jak najwcześniejsze wersje Counter Strike, z fioletowymi szkieletami pokazującymi cycki i szeregiem bezsensownych tekstów płynących po ekranie. Wielość nawiązań, estetyk i sampli składa się na psychodeliczną podróż po całym spectrum raczkującej elektronicznej rzeczywistości lat 80-tych i 90-tych, przeplecionej odwołaniami do gitarowej alternatywy, Kraftwerków, Brianów Eno i innych artystów wytyczających ścieżki dla dzisiejszej młodzieży. OPN to artysta na bardziej eksperymentalne festiwale niż C2C – choć zebrany na jego koncercie tłum świadczyłby o czymś innym.
Podobał mi się specjalny DJ set Jamiego XX. Siła tego występu polegała na sprawnych połączeniach budowaych między fascynacjami artysty (pokazał nam cały przekrój orginalnych utworów, z których samplował elementy na swoją debiutancką solową płytę, a te wywodzą się z masy różnych gatunków), a efektami jego własnej pracy w oparciu o te motywy. Zaczął od funky, które prowadziło do „I Know There’s Gonna be Good Times”, a potem podryfowaliśmy przez elektroniczne potańcówki z sprzed dwóch dekad, drum and bassy, house, techno i nawet dziwne, wczesnohiphopowe baseballowe kawałki. Czapki z głów za stworzenie tych wszystkich połączeń między gatunkami i wplecenie w nie materiału z In Colours. Bawiłam się doskonale przez prawie 2.5 godziny tego setu.
Zawiódł mnie Four Tet, który od czasu There is Love in You nie wyprodukował żadnego szczególnie interesującego materiału. Koncert zaczął prawie 10-mintutowym ambientowym intro z damskim, wyszkolonym wokalem, którym omal nie zabił atmosfery. Było pretensjonalnie, nudno i strasznie długo. I choć zagrał „Plastic People”, jeden z moich ulubionych utworów w jego twórczości, całość brzmiała jak każdy inny taneczny set elektroniczny. Grzeczny house wyparł charakterystyczny, niepokojący styl Hebdena. A szkoda.
Ostatnia noc festiwalu była przyjemna. W centrum miasta, niedaleko głównej stacji, na hipsterskim rynku pełnym stoisk z designerskimi ubraniami, biżuterią, lampkami i dekoracjami, zagrał Kode9 – po 5 minutach wyłączył co prawda elektryczność w całej dzielnicy na 10 minut, ale później sprawy poszły gładko. Impreza się udała – otwarta przestrzeń, uroczy skwerek, miks lokalsów z dziećmi, bezdomnych polujących na papierosy i dobrze ubranej publiczności świetnie zareagował na muzykę Brytyjczyka. Brakowało mi dubowych staroci – to była raczej łatwa i przyjemna potańcówka z momentami głębszych basów, może zresztą dlatego tak dobrze sprawdziła się wśród tak zróżnicowanej publiczności.
Club2Club jest na pewno dobrym sposobem na nadrobienie niektórych letnich zaległości – ale za pewną cenę. Zdecydowanie brakuje mu logistycznej pracy, przez co w toitoiach nie ma wody, ochrona do normalnych łazienek wpuszczała tylko pracowników festiwalu z plakietkami, publiczność nie mogła wnosić butelek z wodą (ewentualnie małe, ale bez korka), ale to nie wszystko – banki energii, zapalniczki, dezodoranty i inne naprawdę zaskakujące rzeczy masowo lądowały w koszach. Wieszak – 5 euro za jedną rzecz. Do tego spore opóźnienia (mimo zaczynających się o 20.30 koncertów w sobotę, drzwi do Lingotto zostały otwarte dopiero o 21) i słaby dojazd środkami publicznego transportu w sobotnią noc komplikowały sprawę. Jak na piętnastą edycję festiwalu, bardzo dużo podstawowych kwestii kuleje dość poważnie. Ale polecam ten festiwal jako pretekst do doświadczenia berlińskiej strony miasta, którą Turyn niewątpliwie posiada. I w ogóle, jest zachwycający o tej porze roku.