1926 – koncertowe must see dla każdego fana polskich zespołów gitarowych. Relacja z ich występu w Kosmos Kosmos.
Są zespoły post-rockowe, których lepiej słucha się w domowym zaciszu albo na słuchawkach podczas jazdy komunikacją miejską i nie żal stracić większe natężenie dźwięków, widok muzyków i światełek w klubie. 1926 do tego sortu zdecydowanie nie należą. Ten skład to po prostu koncertowe „must see” dla każdego interesującego się na poważnie rodzimą sceną gitarową.
W największym skrócie: 1926 w Warszawie to dźwiękowy kosmos oprawiony wizualnym kosmosem (niepotwierdzone info jest takie, że z rzutnika leciał film o planetach z „Discovery Channel”) w klubie Kosmos Kosmos. Pięcioro muzyków, którzy z ledwością mieścili się z case’ami wypełnionymi po brzegi gitarowymi efektami na mikroskopijnej scenie (jeden z moich znajomych trafnie określił Kosmos Kosmos jako „klub tramwaj”) naprawdę wgniatali w ziemię. Co jeszcze mocniej rzuca się w oczy na żywo, mimo pozornej chaotyczności niektórych fragmentów nie ma tam dźwięków przypadkowych. Gdynia znalazła się, w dużym uproszczeniu, gdzieś na muzycznym przecięciu eksperymentalnego zacięcia Sonic Youth i apokaliptycznego klimatu Godspeed You! Black Emperor. To wszystko bez epigoństwa, z pasją, krwią, potem i bardzo, bardzo głośno. Jeśli mnie uszy nie mylą, wybrzmiał cały debiutancki album i „I Feel Like I’m Dying, We Know What You’ve Seen, Saturn”, czyli dłuższa połowa Bury The Ghost (jednej z dwóch tegorocznych epek). Z rozkręconymi delayami zamiast przerw i bez brania jeńców.
I taka refleksja, że lepiej w klubie, nawet jeśli przypominającym tramwaj, niż na festiwalu. 1926 bije z siłą Kliczki. Na OFFie było dobrze, ale w porównaniu z tym, co zaprezentowali w Kosmosie, był to raczej Gołota.