„To będzie najbardziej poniewierający moment tego festiwalu, sądząc po nagraniach z innych koncertów w tym roku. ATDI są w formie, są wściekli i mają gigantyczną energię”. Jednym z najważniejszych punktów tegorocznego Open’er Festivalu będzie występ At the Drive-in.
Dziesięć lat temu Open’er to było coś: mogłam wreszcie obejrzeć solidną część zespołów z Trójkowego Ekspresu. Były noce z Sigur Rós, Björk, Eryką Badu, Chemical Brothers, Pearl Jam (a co tam!) i Groove Armadą, włóczęgi po lotnisku, niedospane noce, mokre ubrania, namiot rozłożony pod pobliskim kościołem (uciekaliśmy wtedy z potopu na polu namiotowym) i wieczne, wszechobecne deszcze albo okrutne upały.
Po 2008 roku, kiedy do repertuaru festiwali w Polsce dołączył już na całego OFF (nie była to pierwsza edycja, ale pierwsza, na której byłam), Open’er został komercyjnym wydarzeniem dla zblazowanej młodzieży, którą swędzą grube portfele. Teraz jechało się tam, gdzie grali niezależnie, offowo, alternatywnie, undergroundowo, eksperymentalnie, dziwacznie, poszukująco… Inaczej. Zresztą Opener świadomie trochę odstraszył wymagającą publiczność Coldplaye i innymi Kings of Leon.
Mimo to festiwal na Babich Dołach co roku jest programowany na tyle sprawnie, że zawsze jest kilka koncertów, których najbardziej wybredny meloman wolałby nie przegapić. Mam wrażenie, że w tym roku jest ich wręcz sporo (PJ, Savages, LCD, Sigur czy nawet Red Hot Chili Peppers), ale dla mnie powodem do powrotu do Gdyni jest teksańskie At the Drive-In.
Nie wiem, kto jeszcze pamięta Mars Voltę (oni też grali w Gdyni i był to bardzo dobry koncert), ale był kiedyś taki eksperyment na amerykańskiej scenie, który zadebiutował fenomenalnie De-Loused in the Comatorium, jedną z ciekawszych płyt wydanych w ostatniej dekadzie. Dziewięć lat i sześć albumów później zespół rozpadł się na dobre, wydając coraz mętniejsze i straszniejsze krążki. Omar Rodríguez-López, gitarzysta Mars Volty, poradził sobie z kryzysem tak jak zawsze – założył kolejny zespół, Bosnian Rainbows, który w 2013 roku wydał całkiem entuzjastycznie przyjętą płytę, i wskrzesił At the Drive-In w 2011 roku. Motywacja? Wypełnić pustki na kontach muzyków. Po czterech latach przerwy wybrali się na kolejną światową trasę. I jednym z kilku przystanków w Europie jest Polska – 16 lat od kameralnego koncertu we Wrocławiu, wówczas jeszcze nieznanego zespołu.
ATDI są fenomenalnym łącznikiem między dwoma innymi ukochanymi grupami: Fugazi i Sunny Day Real Estate. Mają brudną energię muzyków z Waszyngtonu i melancholijną emo-nutę panów z Seattle. Wydali zaledwie trzy albumy w swojej karierze – ewoluując z supersurowego Acrobatic Tenement do Relationship of Command, w której już słychać progresywno/eksperymentalne ciągoty Rodrigueza-Lopeza i która wyróżnia się profesjonalną produkcją i ponadczasowymi kompozycjami. Od tego albumu nie sposób się oderwać. W swoich szeregach mieli innych gigantów sceny – jednym z założycieli zespołu był 17-letni Jim Ward, znany dzisiaj także z fantastycznej grupy Sparta. W tym roku na scenie zastąpi go na gitarze Keeley Davis, wokalista i gitarzysta nie tylko Sparty, ale też Engine Down (mniej znana, ale klasyczna grupa emo). To będzie najbardziej poniewierający moment tego festiwalu, sądząc po nagraniach z innych koncertów w tym roku. ATDI są w formie, są wściekli i mają gigantyczną energię. W Europie będą już tylko na pięciu koncertach tego lata – lepiej tego nie przegapić.