Wracamy do Barcelony – kolejną rekomendacją dla wszystkich wybierających się na festiwal jest jeden z tych zespołów, który wciąż z niewiadomych powodów nie jest naprawdę sławny, choć być powinien.
Autolux mieli zagrać na Primaverze kilka lat temu, nie udało się jednak – nie dojechali, a ja poznałam pod sceną (grupa była nieliczna, ale zdeterminowana) nowojorskich fanów zespołu.
Mam nadzieję, że tym razem wszystko pójdzie zgodnie z planem. Autolux po latach ciszy zaczęło pod koniec ubiegłego roku bombardować swoich fanów informacjami o nadchodzącej nowej płycie – zachował się sześcioletni interwał między ich wydawnictwami. Poprzednie dwa albumy są zdecydowanie jednymi z ciekawszych płyt ostatniej dekady – i szkoda, że polska prasa, podobnie chyba jak międzynarodowa, mało interesuje się ich dorobkiem. Wiadomo, jest takich zespołów dziesiątki i każde z nas od czasu do czasu wygrzebuje z czeluści internetu perełki, których prawie nikt nie zna (co to wtedy za uczucie, kiedy poznajesz ziomków kojarzących „Transit, Transit”). W stosunku do kilku tych wynalezisk będziemy czuli wyjątkową niesprawiedliwość dziejów, i ja tam właśnie mam z Autolux.
PUSSY’S DEAD z doskonale hipsterską okładką to kontynuacja ciemnego noise-popu, tym razem zakręcającego wyraźniej w kierunku elektroniki. Esencją grupy są nadal dwa marzycielskie wokale Carli i Grega, genialna gra na perkusji (od czasu do czasu Carla, która grywała z PJ Harvey i Jackiem White’em, popisuje się wirtuozerią w tej materii – wówczas powstają takie rzeczy jak „Turnstile Blues”, po prostu nokaut i panteon rocka), i sporo alternatywno-eksperymentalnego podejścia do mieszania hałasu, elektroniki, krautrocka, egzotycznych instrumentów, vocoderów.
Każde z trzech muzyków stanowiących ten projekt działa z resztą w innych konfiguracjach – o Carli warto dopowiedzieć, że to ona grała perkusistkę w indie filmie Frank, Greg jest aktywny w swoim pierwszym zespole Failure (który czasem zawiesza, a później reaktywuje), a Eugene udzielał się na basie, chociażby przy ostatnim albumie Nine Inch Nails. Eklektyzm gustów i fantastyczny warsztat to kluczowe cechy Autolux, i stąd pewnie bierze się wysoka jakość ich albumów.
Autolux udaje się osiągnąć bardzo trudny efekt – tworzyć kompozycje, które zawisły gdzieś na granicy elektroniki i instrumentalnego grania. Z ogromnym wdziękiem przemycają bluesowe riffy na tle elektroniczno-przesterowego noise’u, wplatają saksofony i dęciaki a’la sentymentalne The National w industrialny hałas, i co najważniejsze – ich utwory brzmią melodyjnie, chociaż do cholery, wcale nie powinny. Może będzie z nimi jak z The Notwist – mając teraz za producenta Boots, znanego ze współpracy z FKA Twigs i Run the Jewels, Autolux wreszcie znajdą się w słusznie należącym im się centrum uwagi.