Epizod dziewiąty Improwizowanego środka tygodnia po dłuższej przerwie. Dziś, w środę, trzy płyty – dwie z ubiegłego roku, jedna jeszcze ciepła. Dwie ukazujące się w ramach działalności Spontaneous Music Tribune, w tym jedna z Multikulti oraz jedna z katalogu Audio Cave.
AUTOR: Witold Oleszak with Luis Vicente and Vasco Trilla
TYTUŁ: Live at 1st Spontaneous Music Festival
WYTWÓRNIA: Spontaneous Music Tribune
WYDANE: 6 kwietnia 2019
Lipiec, polskie lato, słońce, morze, soczyste opady deszczu, góry pnące się do nieba. A ja pod Poznaniem, dokładniej między Szczecinem a Poznaniem, w sąsiedztwie przebudowa (raczej remont) PKP, w planach budowa elektrociepłowni biogazowej, przeciw której mieszkańcy się buntują (czy słusznie?) – bo mało energii zostanie wytworzonej, bo smród, bo mają być palone zwłoki zwierząt z ubojni. W Dobiegniewie, gdzie właśnie korzystamy z dwudniowego urlopu wakacyjnego na agrowczasach, nie ma gazu ziemnego, pali się węglem i drzewem, dlatego droga w odnawialne źródła energii, które całym sercem popieram, wydaje się być rozwiązaniem „w pytkę”. Czas pokaże, czy inwestycja okaże się być zasadna.
Przydługi, ale rozszerzający horyzont co do Lubuskich Mazur czy w ogóle Pojezierza Lubuskiego wstęp to ukierunkowanie na bliskość Dobiegniewa do poznańskiego Dragona. To tam odbywał się Festiwal Muzyki Spontanicznej kuratorowany przez Andrzeja Nowaka i Pawła Doskocza. Z improwizowanych koncertów w poznańskim klubie powstają nagrania z serii Live at Spontaneous Music Festival. Dwójkę z Witoldem Oleszakiem i Rogerem Turnerem już opisywaliśmy na FYH. Wróćmy do części pierwszej, rejestrowanej w 2018 roku, gdzie razem grali ze sobą Oleszak z Vasco Trillą i jeszcze raz Oleszak z Luisem Vicente. Mamy więc dwa duety w linii pianino-perkusja i klawisze-trąbka podzielone na pięć kompozycji.
Zacznijmy od Oleszaka i Portugalczyka. Luis Vicente świdruje w swoich partiach trąbką, bawi się skalą, unosi sie i opada w gęstym powietrzu poznańskiego Dragona. Drga, dmucha, łapie powietrze, skrzeczy. Świetnie brzmi partia dęciaka na wysokości szóstej minuty pierwszego utworu. Trzaski i szmery preparowanego pianina Oleszaka znakomicie uzupełniają się z wirtuozerią Luisa Vicente. Instrument brzmią, jakby chłopacy je zarzynali z uśmiechami na twarzach, przy siódmej minucie czuć pot na ich twarzach, a dziewiąta minuta kompozycji to frywolna freejazzowa fraszka momentami wywołująca śmiech radości.
Portugalczyka słyszymy jeszcze na drugim indeksie, utworze ostrzejszym, bardziej przestronnym, z wyczuwalnymi momentami ciszy i świetnymi solówkami trąbki – przy dziesiątej minucie motyw dęciaka pachnie klasycznym jazzem. Ciekawie brzmią dźwiękowe flirty obu instrumentów. Tu Vicente zadmie mocniej przy krystalicznie przejrzystych melodyjkach pianina, innym razem to Oleszak z energią naciska klawisze, a partie trąbki są ledwo wyczuwalne, plasują się gdzieś na granicy ciszy. Słychać tutaj wyraźną synergię, obaj muzycy zdają się tworzyć jeden organizm.
Ale lepiej jest w trzech kolejnych nagraniach, tym razem zarejestrowanych z Vasco Trillą za, nie do końca perkusją, ale z perkusjonaliami. Katalończyk kreuje swoją własną rzeczywistość pełną rozciągniętych w pogłosie drone’ów. Obiegający zewsząd niepokój zmusza do skupienia. Czy to grzechotka, pociągnięcia pałeczką po talerzach czy dzwoneczkowe vibratto- za każdym razem przy akompaniamencie Witolda Oleszaka odnajdujemy coś nowego. Burzowe szumy, niemal tektoniczne zgrzyty, szarpnięcia strun pianina, nierównomiernie rozrzucona rytmika. Wszystko skrupulatnie podbite, we wspólnym występie perkusisty i pianisty nie ma mowy o półśrodkach, przypadkowych dźwiękach (nawet jeśli obracamy się w improwizacji).
NASZA OCENA: 7.5
AUTOR: El Pricto & Àlex Reviriego
TYTUŁ: Caverna
WYTWÓRNIA: Multikulti / Spontaneous Music Tribune Series
WYDANE: 8 czerwca 2020
Na granicy snu i jawy, hałasu i ciszy, duet z Barcelony lokuje swój uporządkowany, minimalistyczny chaos. Caverna, ich wspólne dzieło, zarejestrowane jesienią ubiegłego roku w podbarcelońskim L’Hospitalet.
El Pricto wyciąga na saksofonie świetne partie. Wysokie, zwiewne, drgające w powietrzu niczym torebka foliowa w American Beauty, by w chwilę później tworzyć gęste, chroboczące drony na swoim dęciaku. Między 6.20 a 7 z hakiem po plecach przechodzą ciary, a włos jeży się na głowie pod naporem trzasków, pisków, wydęć, rozdęć i quasi-industrialnej atmosfery nagrania. Obok saksofonu czai się kontrabas Àlexa Reviriegi, masywny, ciężko zaznaczający swoją obecność na Cavernie, choć Katalończyk potrafi eksploatować struny, generując cienkie, szybkie jak mrugnięcie oka piski. „Zospeum”, rozpoczynające płytę i koncert – bo Caverna to wydawnictwo zarejestrowane na żywo, przekonamy się o tym w ostatnich sekundach „Niphargus” – nagranie, zgrabnie, z iście iberyjską gracją wprowadza w trans. Skupienia wymagają pojedyncze ambientoidalne pasaże saksofonu, czoło marszczy się, próbując wyłapać, czy to smyk tak zawodzi, czy dęciak chrobocze? W „Typhlocaris” jest świetny moment (okolice 4:05 i wyżej), gdy saksofon bajecznie wręcz wpada w rejony klarnetu, a kontrabas przypomina altówkę, ale to tylko złudzenie podkreślane następującym po tej partii, rozciągniętym dźwiękiem ciszy, w którą wchodzą po jakimś czasie (kilkanaście sekund?) pojedyncze frazy strunowca tworzące coś na modłę perkusjonaliów.
Ile na Cavernie jest przeróżnych, teoretycznie przeszkadzających sobie, praktycznie współpracujących w pocie czoła dźwięków. Reviriego i Pricto bawią się fakturami, łamią jazzowe standardy, słychać to wybornie w ostatnim na płycie „Niphargus”. Tutaj otrzymujemy mięsiste drone’y kontrabasu z frywolną, freejazzową solówką saksofonu. Momentami idące w klasyczne melodie, przez większość czasu agresywnie nieujarzmione tyrady duetu to rzecz niemal świetna. Wciągająca i wypruwająca ze słuchacza ostatnie fragmenty uwagi. Bo tej nie można stracić przez całe czterdzieści minut trwania wydawnictwa. Niby Katalończycy sporo czasu poświęcają na grę dźwięków z dolnych rejonów możliwości recepcyjnych, schodząc nawet w walącą zewsząd ciszę, ale ile tu niuansów, smaczków, malutkich niekiedy drgań powietrza wydobywających się z ustnika i lekkich szmerów smyka po strunach. No klasa sama w sobie.
NASZA OCENA: 7.5
AUTOR: Soundcheck V
TYTUŁ: Martin Luther: Suite for Jazz Quartet
WYTWÓRNIA: Audio Cave
WYDANE: 30 sierpnia 2019
Osiem lat Soundcheck jako jedność milczało. Pięć lat materiał przeleżał w czeluściach komputerów. W ubiegłym roku Audio Cave wypuściło piąte wydawnictwo poznańskiej jazzowej, nie bójmy się tego określenia, supergrupy.
Tylko Pismo, tylko Chrystus, tylko wiara, tylko łaska – podstawowe zasady, którymi należy się kierować w luteranizmie, stanowią punkty wyjścia (i tytuły) dla Soundcheck i dowodzącego składem Macieja Kocińskiego. W 2017 roku saksofonista obronił doktorat, jego pracą była opisywana kompozycja, Martin Luther: Suite for Jazz Quartet, w końcu materiał został wydany na płycie.
To nie jest długi album, siedem kawałków (w tym jeden w bonusie) Kociński rozpisał na ledwo ponad trzydzieści siedem minut. W kwartecie muzycy wykorzystują saksofon, co nie dziwi, biorąc pod uwagę fakt, że lider jest saksofonistą, pianino Krzysztofa Dysia, kontrabas Andrzeja Święsa, a za perkusję odpowiada Krzysztof Szmańda. Skoro liderem jest saksofonista, nie może też dziwić fakt, że najwięcej na Martin Luther: Suite for Jazz Quartet miejsca otrzymuje właśnie dęciak, hipnotyzujące, pokręcone partie wirują ponad sekcję rytmiczną (Szmańda i Święs świetnie ze sobą współpracują na tej płaszczyźnie). Na drugim miejscu ważności figuruje pianino. I tutaj mam problem, bo nie kupuję melodii granych przez Krzysztofa Dysia na tej płycie. Są za delikatne, zbyt standardowe, brakuje im szaleństwa, raczej ugładzony modern jazz, ale to mógłby być zarzut do całego wydawnictwa. Dla mnie nazbyt szlachetnego w swoim brzmieniu, nawet gdy kwartet idzie w rejony improwizowane.
Tę płytę budują motywy. Motywem mocnym będzie sekcja rytmiczna Szmańda-Święs w „Solus Christus”, rozpędzona, szalona, gnająca na skręcenie karku. Motywem chwytliwym jest saksofonowa plątanina Kocińskiego w „Sola Scriptura” i również solówka saksofonu w „Thank You My Lord”, chwilami tylko podbita lekką perkusją gdzieś tam w tle. To utwór w pełni sakralny, przypominający budzącą się do życia przyrodę wczesną wiosną – nieśmiało wybrzmiewający swoim szlachetnym brzmieniem pełni funkcję niemal trenu. Ale czegoś mi na Martin Luther: Suite for Jazz Quartet brakuje. Jakiegoś potężniejszego zaakcentowania, jakiegoś – być może – przełamania czy wyjścia ze swojej akademickiej strefy komfortu. Agresywnego poszukiwania z szaleńczym błyskiem w oku. Tego na płycie nie ma, są piosenki, standardy modernjazzowe, które mogą miło lecieć, wybrzmiewać w tle, ale nie one nigdy nie wejdą w interakcję ze słuchaczem. Takie melodie do posłuchania przy porto, niekoniecznie do osiągania nirwany podczas gigu na żywo.