Uff. Huh. Co to było?! Koncert Gang od wczorajszego wieczora nie daje mi spokoju. Relacjonujemy gig Gang i Chastity Belt.

Nie wiem, ile ci młodziacy mają lat i skąd te muzyczne pomysły w ich głowach, ale mogę sobie wyobrazić, że na długo utknęli w kolekcji winyli swoich rodziców albo wujków, wchłaniając początkowe Genesis z Peterem Gabrielem, mnóstwo Deep Purple czy Black Sabbath. Ich zainteresowanie progresywnym rockiem, heavy metalem czy art-rockiem nie oznacza prostego kopiowania oldschoolowych wzorców – z jakimś niebywałym wprost talentem Gang wydobywają z klasyków i transplantują je do swojego estetycznego świata, zbudowanego z grubsza na rusztowaniach ciężkich gitar, które zaskakująco łatwo dryfują w najróżniejszych kierunkach.

Dla tych, którzy wychowywali się na Soundgarden, Deftones czy Queens of the Stone Age, i tych, którzy rekreacyjnie słuchają black metalu, palą jointy do Animals Pink Floyd i puszczają Queen i The Beatles na imprezach. Serio. Wszystko w jednym, i dużo więcej. 

Gang to idealny wybór dla nieortodoksyjnych miłośników alternatywnego grania, otwartych na odrobinę musicalowej pompy (Rocky Horror Show, to na pewno należy do ich repertuaru) i dźwiękowego teatralizmu, zaskakująco niepretensjonalnego w wydaniu na żywo. Widać w ich występie, że niedawne powiększenie składu zespołu trwa – bracia Tormey na gitarze i perkusji i ich niespokrewniony basista zaprosili do współpracy siostrę Tormey, czując, że ich możliwości jako trio powoli się wyczerpują. Zmieniającą się dynamikę widać było w ustawieniu na scenie – pierwotny skład jest fantastycznie zgrany – w ich wyglądzie, sposobie bycia na scenie, jammowaniu i improwizowaniu, bezsłownych żartach, widać było przepływ kreatywnych soków. Tuli na razie jest trochę z boku. Jej gra na gitarze i wokale wydają się kluczowe dla estetycznego sukcesu ich ostatniego albumu. 

A koncert był fenomenalny. Począwszy od wywracania oczami, przez ruchy sceniczne (basista miał przewagę, fantastyczne wygłupy), po samą prezentację splitu Joint (ha, ha!) – same gwiazdki. Labiryntowe kompozycje, przechodzące od art-rocka przez rockabilly do punku i eksplodujące stonerowym hałasem, wpadające nieoczekiwanie w mroczny, groovy bas połączone są z mrocznymi tekstami śpiewanymi pastoralnymi głosami: „Cut off your head”, powtarzane niewinnym falsetem, w harmonii, czy cmentarne „Lie to yourself, there’s noone else” kończące się jeszcze bardziej radykalnym wezwaniem do działania, i tonące nagle w plumkających klawiszach. Nieco ponad pół godziny magnetycznego, nieprzerwanego występu. Absolutnie doskonałego. 

Chastity Belt, dla których sala się wypełniła, i przez które koncert się wyprzedał, blado wypadły na tym tle. Ich muzyka jest rzetelna, kompozycje urocze, wokal Julii Shapiro szczery w swojej niedoskonałości. Ale w porównaniu z techniczną sprawnością i dziką wyobraźnią brytyjskich kolegów, ich nieśmiała obecność, brak odwagi do wyjścia poza nutę, zrobienia czegoś zaskakującego, nawet do szerszego uśmiechu, przekłada się na wrażenia. Zastanawiam się tylko, czy najbardziej fascynujący aspekt ich grania jest przypadkiem, czy świadomym planem na to, jak odbieramy ich muzykę. Czy te ulotne, nostalgiczne kawałki, które z niepodważalnym talentem produkują od prawie dekady, i które kojarzą mi się z blaknącymi polaroidami, czy ta niezmienna, letnia (w sensie temperatury) atmosfera połączona z feministycznymi tekstami o emancypacji, wolności, czasami imprezach – to duch pokolenia, które próbuje mieć normalne życie w czasach, w jakich nie jest to możliwe. Czy ta surfowa lekkość i jednoczesny brak energii to oznaka wypalenia i ekspresja naszych perspektyw: prekariat, globalne ocieplenie, prezydenci-maniacy, bieda, migracje, wojny, planeta na krawędzi i szaleństwo Doliny Krzemowej. Jeśli tak, to muszę im przyznać – to działa. I ma sens. Może dlatego tyle osób w klubie znało teksty ich piosenek. 

 

%d bloggers like this: