Jednodniowy maraton z zespołami z różnych wysp archipelagu okazał się kopalnią muzycznych odkryć na Folk Music Festival.
Folk Music Festival 2017 odbywał się na jednym ze spektakularnych wzgórz Batu, gdzie z jednej strony scena otwierała się na panoramę miasta otoczonego górami, a za tło miała jeden z wielu jawajskich wulkanów.
Rozczarowania tego dnia były rzadkością – głównie dotyczyły one pseudojazzowych gwiazd programów telewizyjnych, które pewnie pomogły sprzedawać drogie jak na Indonezję bilety (40 zł). Różnorodność i jakość większości artystów była imponująca – pojawili się fenomenalni singer-songwriterzy, była światowej klasy psychodela, bardzo dobre indie, indonezyjskie instrumenty, tradycja i „globalny” folk.
Moje serce skradł Bin Idris, o którym do tej pory nie miałam pojęcia. Wyszedł na scenę wczesnym popołudniem, jeszcze zanim tłumy ściągnęły oglądać największe gwiazdy festiwalu – i od pierwszej minuty jego występu miałam ciarki. Kryjący się pod pseudonimem Bin Idris Haikal Azizi jest nietypowym Jawajczykiem – godzi batikowe koszule i islamskie topi z gigantyczną wiedzą na temat historii rockowej muzyki, w szczególności fascynacją Black Sabbath, Led Zeppelin, Pink Floyd, ale też singer-songwriterskich tradycji. To wszystko wybrzmiewało w jego występie, składającym się z jednej gitary i wokalu z efektami. Piękny głos, miękkie brzmienie języka indonezyjskiego, gustowne lo-fi, minimalistyczne kompozycje, echa Nicka Drake’a i Connana Mockasina, słyszalne całe dekady dobrego piosenkopisania – to wszystko Haikal Azizi ma świetnie opanowane. Dowiedziałam się też od znajomych, że Bin Idris jest wokalistą zespołu Sigmun (od Freuda), który zadebiutował w ubiegłym roku stonerowo-psychodeliczo-metalową płytą Crimson Eyes. Te dwa albumy, Bin Idris i Crimson Eyes, zdominowały ostatni tydzień mojego życia, na zmianę. Są diametralnie różne estetycznie, podobnie dopieszczone i tak samo wciągające. Polecam je gorąco.
Na drugim miejscu, ex-aequo, Payung Teduh i Stars and Rabbit. Te dwie grupy były największymi gwiazdami i trzeba było czekać na nie daleko w zimną noc na indonezyjskim wulkanie.
Payung Teduh jest jednym z najsłynniejszych zespołów wzdłuż i wszerz archipelagu – znają ich nawet ci, którzy na co dzień nucą „Shape of You”. Słychać ich w akademikach, samochodach, na ulicach – ich teksty, mówiące na przykład o wieszającym się facecie, który czeka, aż zdradzająca go dziewczyna dołączy do niego po śmierci, potrafią śpiewać szerokie rzesze. Mój indonezyjski nie pozwala mi jeszcze ewaluować ich jakości, ale skoro piszą je szefowie teatrów, ufam w ich jakość. Unikalność zespołu polega też na połączeniu indie z elementami jazzu i melodiami keronconga – tradycyjnej muzyki indonezyjskiej z XVII wieku, inspirowanej krótką obecnością portugalskich kolonizatorów w archipelagu. Kiedy puszczałam Payunga po raz pierwszy koleżance z Lizbony, nie mogła uwierzyć – ale jak to? Brazylijskie granie? Po indonezyjsku?
Po kilku nieudanych podejściach wybrania się na ich koncerty w Malangu czy w Jakarcie, wreszcie trafiłam w odpowiedni moment. I było doskonale – stawiam ich występ za Binem Idrisem tylko dlatego, że ten pierwszy znokautował mnie bez ostrzeżenia, był prawdziwym olśnieniem. Payung Teduh po prostu musiał być świetny. Mohammad Istiqamah Djamad ma ciepły, soulowy wokal i talent do opowiadania zabawnych historii – to on zresztą zaczął ten zespół z kolegą z teatru w Jakarcie, więc na scenie panowie czują się wyjątkowo naturalnie. Liryki, znów w całości po indonezyjsku, brzmią aksamitnie. Sposób, w jaki łączą oni gitalele (portugalska kombinacja gitary i ukulele, instrument kluczowy w keroncongu) i kontrabas (na zmianę z wiolonczelą, typowy instrument dla keroncong) z gitarą i perkusją oraz samplami z dźwiękami wiolonczeli, skrzypiec czy jazzowej trąbki (na żywo samplowanych), daje unikalny efekt znany jako brzmienie Payung Teduh. To naprawdę fenomenalnie eklektyczna muzyka – doskonale zbalansowana, przepięknie skomponowana. Nic dziwnego, że chłopaki łączą wyspy – rzadko udaje się muzykom stworzyć własny styl, w którym nowoczesne indie tak gładko miesza się z tradycyjnym graniem.
Stars and Rabbit miałam już odpuścić – było późno i bardzo zimno – ale ekscytacja tłumu skłoniła mnie, żeby dać im szansę. I muszę przyznać, z minuty na minutę było coraz lepiej. Grupa z Jogjakarty ma charyzmatyczną, energiczną wokalistkę z bardzo specyficznym stylem śpiewania, do którego chwilę się przyzwyczajałam, by ostatecznie go polubić. Rzadko widzi się na scenie w Indonezji kobiety, które tańczą z taką energią – szczególnie na wschodniej Jawie, skąd Elda pochodzi. W Malangu pokazywanie kolan i ramion jest dla odważnych, hijaby są wszechobecne, a taniec może być odczytywany jako prowokacja (Islam go zabrania). Nawet w progresywnych środowiskach, grających alternatywną muzykę, czuć często tę barierę. Tego wieczoru było jednak inaczej. Stars and Rabbit zagrali ponad godzinę, prezentując swój bardzo różnorodny dorobek, w którym nie brakuje elementów folku, reggae, popu i indie. Fuzja poetyckości, dobrych tekstów po angielsku (zespół robi sporą karierę za granicą, w Malezji, Singapurze), estetyk i bardzo wyrazistej osobowości na czele grupy daje efekt tłumaczący ich popularność. Solidne, przystojne indie.
Wreszcie honorowe miejsca.
Bardzo klimatyczny koncert dali młodziutcy muzycy z Kalimantanu – z miejscowości Pontianak,w której spędziłam sporo dni w ostatnim miesiącu, eksplorując kulturę innych grup etnicznych Indonezji. Przepiękny i bardzo minimalistyczny był występ duetu Manjakani – na dwie gitary i dwa wspaniałe wokale. To poetycki, trochę melancholijny rodzaj folku.
Podobały mi się też bardzo występy Jasona Rantiego, który gra kozelkowo długie kawałki. Jest sam z gitarą i śpiewa niekończące się piosenki o polityce, krytyczne i lewackie z tego co rozumiem – kolejny ewenement na indonezyjskiej scenie, bo w tej części świata komunizm jest nielegalny i łatwiej jest tu lubić Hitlera niż Marksa. Idee lewicowe są co prawda obecne w twórczości alternatywnych artystów, ale nikt nie dekoduje ich jako socjalizm czy nie daj boże komunizm. Kiedy określiłam teksty innego świetnego artysty, Iksana Skutera (muzyk nosi zresztą czapkę Che Guevary z czerwoną gwiazdą) jako komunistyczne, tłumaczący mi je kolega pobladł. Fascynuje mnie to narodowe rozdwojenie jaźni – bardzo często krytyka rządów idzie w bardzo lewicowe strony, ale użycie konkretnych określeń wywołuje popłoch. Jason Ranti i Iksan Skuter wypadli doskonale w pojedynkę – światowej klasy songwriterskie występy.
Spośród dziewczyn na uwagę na pewno zasługuje młoda Danilla, jazzowa wokalistka z ciepłym głosem, popalająca ostentacyjnie papierosy na scenie (kobiety w Malangu raczej nie palą, to też przez islam źle widziane). Grane przez nią kawałki miały często ciekawe momenty – a to dorzuciła dźwięki theremina, a to zagrała na melodice, a to zespół przemycił do kompozycji elementy bossanowy i keronconga. Bardzo dobry, zgrabnie eklektyczny popowy jazz.
Wreszcie na koniec chciałabym wspomnieć o grupie AriReda. Zespół ten to małżeństwo w średnim wieku, z literackim wykształceniem, które opowiada historie do dźwięku samotnej gitary. Ich cudowne wokale i śpiewanie w harmoniach robiło ogromne wrażenie nawet bez znajomości języka – choć bardzo chciałabym kiedyś zdekodować ich poetyckie parabole i metafory. Kolejny cudowny występ tej nocy.