Lwią częścią festiwalu CTM jest awangardowa elektronika i eksperymentalne brzmienia. Bardziej teatralne występy były rok temu lwią częścią programu w HAU – teatrze na granicy Kreuzbergu i Mitte, z dwoma bardzo różnymi budynkami. W tym roku, niestety, nie udało mi się zobaczyć tam niczego naprawdę dobrego.
Lucy Railton z jej Paradise 94 była najbliżej wprawienia mnie w stan zachwytu i zaskoczenia. Popłynęły od niej ze sceny dramatyczne pociągnięcia na wiolonczeli i mnóstwo konkretnych dźwięków, które nadają jej kompozycjom właściwości soundtracku do filmu, którego nikt nie wyświetla. Były dudniące basy nisko latających samolotów, echa kroków, rozbłyski pękających szyb, zapętlony sampel przypominający ciche wycie wiatru albo organ – czasem jedna, rozstrojona rurka, samotnie nucąca prostą melodię, a czasami cichy Bach, wpleciony pomiędzy odgrywane wstecz rozmowy. Innym razem słychać szczątki kiczowatych melodii na katarynkach i skrzypienie drzwi czy nawet echa tanecznej, nieco epileptycznej elektroniki rodem z lat dziewięćdziesiątych (patrz: „Critical Rush”), całość spięta surową, industrialną estetyką i dronującymi melodiami. Lucy zabrała nas w intensywną podróż, w której słychać echa jej kariery na londyńskiej scenie klasycznej i zainteresowanie eksperymentalną muzyką, i które pozostawiają wyobraźni sporo miejsca do wędrówki.
Tim Tetzner I Just Can’t Avoid the Void w Berghain zaprezentował się z króciutkim setem, w którym zmiksował odpadki gitarowych przesterów. Prosty pomysł zaowocował bardzo efektownym rezultatem, niemalże encyklopedycznym spacerem po gatunkach, które posiłkują się różnymi rodzajami zdeformowanych dźwięków gitar: metal, grunge, masa eksperymentalnej muzyki, wszelkie odmiany punku i hardcore. Dźwięki te, pokrojone na drobne kawałki i złożone na nowo w postaci kakofonicznej symfonii, opowiadają historie oporu i buntu w muzyce na przestrzeni ostatnich czterdziestu lat. Tetzner zaprosił nas do odwiedzenia, w chaotycznym porządku, gatunków, które świetnie się starzeją i przynajmniej dla tej generacji, która wyrosła na przesterowanych gitarach, najskuteczniej przeciwstawiają się komercyjnej, znieczulającej estetyce mas.
Caliph8 & Nonplus zasługują też na wyróżnienie – eksperymentalny duet z Manili stworzył razem na scenie Berghain niebywały labirynt transującego instrialu, pulsujących, skorodowanych hałasów, meandrów trudnych do opisania dronów zaskakująco dobrze egzystujących obok szczątkowych break-beatów, mrocznego techna i ekstatycznych momentów kulminacyjnych, krótkich olśnień.
Wreszcie nie mogę oprzeć się wspomnieniu koncertu Yves Tumora, który był moim zdaniem znacznie lepszy niż Tirzah. Soulowa artystka ewidentnie ukradła serca publiki – ale może publiczność przyszła na ten występ ze skradzionymi wcześniej sercami. Jej chłodna, nieśmiała prezencja na scenie, rozciągnięte dresy i sweter po babci, kompletna nieumiejętność porozumiewania się z tłumem, trochę mnie rozczarowały – choć jest w jej głosie i muzyce coś nadzwyczajnie urodziwego i intymnego. I to dało się odczuć. Trochę jakbyśmy byli w jej sypialni przez godzinę, gdzie nasza milenialna gospodyni ubrana po domowemu odśpiewuje piosenki o trudnych miłościach. Yves z kolei wyszedł na scenę rozgrzany do czerwoności, atrakcyjny jak zawsze, i wreszcie widoczny (oczywiście nie odpuścił sobie szansy wejścia w tłum, ale mogliśmy podziwiać jego dziką ekspresję na scenie większość czasu, w odróżnieniu od tego, co w podziemnym klubie w Utrechcie zgotował nam, znikając w gęstym dymie na cały czas swojego setu), i zagrał koncert na sto pięćdziesiąt procent. Niestety, po dziesięciu dniach koncertów i nocy klubowania w Berghain, Schwuz i innych przybytkach, berlińska publika nie dała rady oddać mu tej energii – Yves wylewał na nas wodę, rozbierał się, rzucał w tłum, sugerował doładowanie narkotyków, nawoływał do zaangażowania, na nic. Im dalej w las, tym gorzej odbijało się to na pozie Tumora, który wyszedł z koncertu widocznie sfrustrowany. Ale zagrał świetnie.
Z Berlina Natalia Skoczylas