Dwudziesta dla niektórych, dla mnie dopiero druga edycja CTM w Berlinie za nami. Program jak zwykle był długi i intensywny – 10 dni koncertów, większość nocy kończących się tańcami do rana w najlepszych klubach w mieście.
Ja postawiłam na lżejsze planowanie i wyspane wizyty na koncertach – i nie wiem teraz, czy dobrze opiszę wam festiwal, którego widziałam niewielką część, i spośród tej niewielkiej części jeszcze mniej mi się podobało.
Zacznijmy od tego, co zrobiło wrażenie.
Gazelle Twin
Nie spodziewałam się, że przebranie któregokolwiek z „eksperymentalnych” artystów na festiwalu przyniesie wspomnienia matejkowego błazna, a jednak. Bristolska piosenkarka i kompozytorka Elizabeth Bernholz wystąpiła przed nami w kostiumie znanego z jej ostatniego albumu, Pastoral. Jest to fascynujący strój – czerwono-białe przebranie nowoczesnego Stańczyka, z dużą dozą ulicznej ironii i hipsterskiego umiłowania kiczu. Są paski i sportowe emblematy, są spory daszek i długie skarpety – brakowało tylko konia na patyku, z którym występuje w innych okolicznościach.
Persona Elizabeth ewoluuje i podejmuje nowe tematy – kilka lat temu, przy okazji Unflesh, niebieski sportowy mundurek i zdeformowana maska, spotykane na scenach, miały być egzorcyzmem wypędzającym demony „body-image” ze świadomości artystki. Duża część twórczości Gazelle Twin to rodzaj psychoterapii: walki z kompleksami, niechęcią do własnego ciała, poczuciem obrzydzenia sobą, próbami samobójczymi. Jej niebieskie dresy to terapeutyczne podejście do traum rozbierania się w szatniach szkolnych jako nastolatka. Która z nas tego nie przechodziła? Która z nas wciąż nie boryka się z długofalowymi efektami dorastania na przełomie tysiącleci, kiedy diety i niemożliwe ciała otaczały nas z każdej strony?
W nowej odsłonie, czerwono-biała postać (kolory nawiązują do flagi św. Grzegorza, która wśród radykalnej prawicy w Anglii zastępuje Union Jack, choć dla mnie, na Polkę, też działa) jest polityczna w bardziej… polityczny sposób, pozostając jednak przy kluczowych elementach swojej persony: dresy, performatywne podejście do występu na scenie, androgeniczny wokal, pogański taniec. I taką właśnie mieliśmy Elizabeth na scenie Berghain, zanurzoną w agresywne, eklektyczne bity, produkującą całą gamę niesamowitych wokali, występująca przed nami jako nowoczesny błazen w zagrożonej rozpadem Europie. Nie bez znaczenia jest jej brytyjski paszport – dzieli nas 50 dni od pierwszego rozpadu Unii Europejskiej i nieznanej przyszłości, która może nakarmić populistyczne apetyty i wyrządzić dalsze szkody. Stąd potrzeba podjęcia innych tematów: populistycznych, faszystowskich elementów sprzedawanych głosującym na świecie – pastorał, mit idyllicznej przeszłości, trony, salony herbaciane, małe owieczki… Jedną z jej nowszych inspiracji jest też powieść JG Ballarda, Kingdom Come, opowieść o faszyzmie wyrastającym z pasaży handlowych. Niecałe 15 lat od jej wydania czytelnik nie może oprzeć się wrażeniu, że tym razem sci-fi miało zaskakująco krótki horyzont czasowy. Rzeczywistość dogoniła fikcję.
To był chyba najlepszy z koncertów, jakie widziałam podczas tego festiwalu. Najdziwniejszy, najbardziej palący, z fascynującym konceptem i polityczną energią, udanie oddający niepokojącą energię tej dekady. Udaje się jej odnieść efekt za pomocą operowych wokali i zdeformowanych syntezatorów; pompujących, energetycznych techno-beatów zestawionych z robotycznymi wokalami, rytualnymi bębnami, nostalgią do kiczowatych technik elektroniki z przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, śpiewów czarnoskórych niewolników, ze szczyptą wykręconych piszczałek i organów. Idealny soundtrack na niespokojne czasy. Świetny Stańczyk na burzliwą, megaskomplikowaną dekadę.