Mieliśmy kiedyś na polskich ziemiach Święto Godowe, rozpoczynające się 24 grudnia, a kończące się 6 stycznia. Może i liczba tych dni jest większa niż dwanaście, ale skoro do Bożego Narodzenia coraz bliżej, przyjrzyjmy się Dwunastu Dniom Świąt, czyli Twelve Days of Christmas.
W Polsce tak Bożego Narodzenia nie obchodzimy. Nie mamy tej całej fantastycznej otoczki adwentowej, jarmarki nie powalają tak jak w Niemczech, Belgii czy Austrii. Miasteczka świąteczne w Anglii czy chociażby Portugalii wyglądają o niebo lepiej (w Portugalii, nawet nad Oceanem, gdzie śnieg pojawia się tylko w telewizji!). W końcu mija też 26 grudnia i wszystko przycicha, zaczynają się sklepowe promocje, z rodziną i znajomymi nie widujemy się „z okazji” a raczej przy okazji. No i 6 stycznia wygląda inaczej, choć Polska stara się jak może, to i tak nie dogoni pięknych parad w Hiszpanii. Porzućmy jednak antropologiczne wycieczki, Święto Godowe zostawmy ekspertom, którzy z chęcią rozprawią się z wierzeniami i tradycjami Słowian, skupmy się na mainstreamowej warstwie Świąt, tych anglosaskich, tych umuzykalnionych, tych odwiedzających nasze domy, okalających uszy i, co za tym idzie, również pamięć. W Była sobie piosenka pisałem już o kilku nieśmiertelnych bożonarodzeniowych szlagierach, czas na kolędę, tego tu jeszcze nie było.
Twelve Days of Christmas to piosenka z jednej strony banalna – wyliczanka obejmująca wspomniane dwanaście dni Świąt Bożego Narodzenia, z drugiej zaś stanowi niezłą pamięciówkę, bo każdy wers piosenki to powtórzenie poprzedniego z dodaniem kolejnej frazy. I właśnie tutaj należy upatrywać początków kolędy, w książce Mirth Without Mischief (Zabawy bez psot). Oczywiście tekst ulegał zmianom, najlepszym przykładem będzie czwarty dzień, w którym śpiewające ptaki (calling birds) pierwotnie zastępowały czarne ptaki (colly birds), czyli – najprawdopodobniej – kosy. Zmieniały się też miejsca i liczby poszczególnych postaci, rzeczy i zwierząt. Dziś mamy dwunastu doboszy (drummers drumming), którzy czasem występowali w liczbie dziesięciu, a ich miejsce zajmowali skaczący lordowie (lords a-leaping).
O co w tym w ogóle chodzi? Tekst Twelve Days of Christmas opowiada o obdarowywaniu drugiej osoby prezentami. Każdego dnia z tradycyjnych dwunastu dni świąt „kochanek” (true love) wysyła swojej sympatii podarek. Pierwszego, czyli 25 grudnia, jest to kuropatwa na gruszy, w drugi dzień świąt dwie turkawki i ponownie kuropatwę. Trzeciego trzy francuskie kury, dwie turkawki i, kolejny raz, kuropatwę na gruszy. I tak dalej, i tak dalej, i tak dalej. Aż do Trzech Króli.
Kolęda nie jest jakkolwiek wybitna, stanowi dobre ćwiczenie pamięci. Powtórzyć wszystkie prezenty nie jest rzeczą łatwą i o to chodziło w osiemnastym i dziewiętnastym wieku represyjnej dla katolików Anglii. Każdy uczestnik musiał gimnastykować się, próbując powtórzyć wszystkie podarki, a gdy się mu/jej to nie udało, należało dać fant lub sprzedać całusa (jak mówi legenda).
Legenda mówi też o drugim, duchowym znaczeniu Twelve Days of Christmas. Teoria ukrycia religijnych symboli pod płaszczem przenośni wydaje się być jednak naciągana. Bo czy rozsądnie brzmią dwie księgi Testamentu jako turkawki lub cztery śpiewające ptaki, które miałyby być czterema ewangeliami? Dwunastu apostołów jako dwunastu doboszów? No nie wiem… Nawet jeśli już wtedy protestancka Anglia traktowała katolików prześladowaniem i śmiercią, wersja ta nie brzmi przekonująco.
A dziś? Dziś jest to jedna z ładniejszych melodii świątecznych. Kolęda o prawdziwie mainstreamowym zabarwieniu, często eksploatowana, w odróżnieniu od, na przykład, pięknie subtelnej „Coventry Carol”. Po „Twelve Days of Christmas” sięgało wielu wybitnych artystów, Bing Crosby nagrał ją z The Andrew Sisters, a Frank Sinatra z dziećmi „lekko” ją zmodyfikował.