Tym razem zahaczamy o jazzowe rejony, te klasyczne, semiklasyczne i standardowe free-improv. Trochę bez ładu i składu, ale nadrobić te zaległości w końcu trzeba było.

asger-thomsen-min


AUTOR: Asger ThomsenTomasz Dąbrowski, Henrik Pultz Melbye, Jeppe Zeeberg, Rune Lohse
TYTUŁ: Den Polyvalente Hjelm
WYTWÓRNIA: Polyjuxta Records
WYDANE: 10 września 2016


Melodie na Den Polyvalente Hjelm po prostu się ślizgają, przepływając między impro a smooth klasyką. Momentami jest ckliwie, chwilami dość tęgo, ale w głównej mierze szaleńczo i energicznie, jak przy ataku muzycznej epilepsji. Duża w tym zasługa doboru towarzyszy, bo Asger Thomsen zgrabnie wyselekcjonował skład swojego kwintetu. Na trąbce nieoceniony Tomasz Dąbrowski, perkusją włada Rune Lohse, w saksofon dmie Henrik Pultz Melbye, który grywa także w Svin i w pięknie nazwanej formacji Motherfucker. Do tego Jeppe Zeeberg, utalentowany duński pianista, który, co trzeba niestety zaznaczyć, na Den Polyvalente Hjelm nieco zawodzi, głównie dlatego, że te ugładzone partie nastrajające na smooth należą właśnie do fortepianu.

Co nie oznacza, że impro partii pianina nie brakuje. Jest ich sporo, tak jak sporo na płycie dobrej improwizacji i jazzowego szaleństwa. Z wiadomych względów kontrabas i jego ciężkie brzmienie stanowiące, zaraz obok perkusji muzyczne tło, prowadzi dialog, narzuca temat. Dąbrowski plecie zawiłe nici trąbki, a klawisze w „Dieter Roth” to prawdziwe wyginanie palców. Dęciaki jednak przejmują pałeczkę w większości nagrań. Jak chociażby w „Caliguli”, gdzie partie saksofonu przy akompaniamencie perkusji miażdżą, a kakofoniczne granie pianina i kontrabasu w „Silko” zachęca do zapętlania utworu.

NASZA OCENA: 6




AUTOR: MELECH
TYTUŁ: MELECH plays Gebirtig
WYTWÓRNIA: Multikulti Project
WYDANE: 28 października 2016


Piotr Mełech zebrał dobrych muzyków i stworzył kwartet pod nazwą MELECH. Sprytne, prawda? Ale niech nikogo nie zwiedzie wspomniana nazwa, każdy z artystów stanowi istotne ogniwo w projekcie. Żeby było ciekawiej MELECH podjęli się wyzwania, jakie zespołowi rzucili organizatorzy Tzadik Festivalu – nagranie płyty poświęconej i traktującej o twórczości Mordechaja Gebirtiga. Czyli że jest koncept.

Koncept to ciekawy, wykonanie również. Zresztą i ekipa tworząca MELECH to czołówka. Może nie ścisła, ale czołówka. Marcina Alberta Steczkowskiego można kojarzyć z Warsaw Improvisers Orchestry, Orange The Juice czy, ze świeższych rzeczy, projektu, który tworzy z Piotrem Mełechem (płyta ukazała się nakładem Plaży Zachodniej, świetna sprawa, o której u nas wkrótce, w ramach kumulacji poświęconej wytwórni0. Michał Kasperek wymiata na perkusji w Cukrze (z Mełechem), Infant Joy Quintet, Lounge Ryszards i tak samo jak Steczkowski, w warszawskiej orkiestrze. Marcin Jadach? Kontrabas, który na MELECH plays Gebirtig też jest nie do ocenienia, usłyszymy w nagraniach Orange The Juice. Zresztą i Piotr Mełech grywa w WIO, Cukrze, Enterout Trio czy Fredem Lonberg-Holmem. CV wszyscy mają naprawdę dobre. Razem nie mogło nie wypalić.

To znaczy mogło, jak w każdym przypadku, zwłaszcza jeśli sięga się po czyjąś twórczość na czyjeś zlecenie. Ale MELECH poradzili sobie z kompozycjami krakowskiego żydowskiego artysty znakomicie. Zresztą nie oni piersi, bo wcześniej Raphael Rogiński podjął się wyzwania (Lider fun Mordechaj Gebirtig). Na MELECH plays Gebirtig muzyka klezmerska tworzy spójną całość z improwizowanym jazzem, klarnet Mełecha prowadzi melodie, a tempo perkusji (lub perkusjonaliów) Kasperka i kontrabas Jadacha współgrają z kornetem i elektronicznymi wstawkami Steczkowskiego.

Ta muzyka jest niesamowicie plastyczna, barwna, jak to w przedwojennej muzyce bywało, a doznania potęguje ten klezmerski akcent, do którego klarnet pasuje jak niewiele instrumentów. Zresztą sam początek „Szejndele”, melancholijny, solowo zagrany na klarnecie otwiera przed słuchaczami świat żydowskich podwórek w kamienicach pełnych dziesiątek oficyn. Sekcja rytmiczna, pojękiwania kornetu, wpuszczona w ten smętny tygiel elektronika i pogłosy stanowią piękną narrację. Sam nie jestem pewien, który z przygotowanych utworów (albo wariacji/interpretacji tematów Gebirtiga) jest moim faworytem, bo chłopacy ten materiał równomiernie rozłożyli.

„Krigs” chwyta od pierwszych sekund swoim tanecznym i skocznym wydźwiękiem, że powietrze staje się rzadsze i lekkie, a unoszący się ponad pozostałymi instrumentami klarnet kieruje się ku niebu zawiłą dróżką. Jego przeciwieństwem jest „Jojwl”, kompozycja ciężka, gęsta, mroczna i pełna psychodelicznych pisków oraz morderczej perki w tle. Smutek? Tak, w pełni. Ale też przebijająca się pewna swoista poetyka, wrażliwa, utrzymana w improwizowanym tonie. To jaka jest to płyta? Jak dla mnie w pełni kompletna, czyli taka, w której nawet cisza potrafi zagrać piękne melodie.

NASZA OCENA: 8



bcrele-min


AUTOR: Fred Lonberg-Holm / Adam Gołębiewski
TYTUŁ: Relephant
WYTWÓRNIA: Bocian Records
WYDANE: 28 października 2016


Czy to jazz, czy muzyka w pełni eksperymentalna powstała na bazie obróbki dźwięków, cięć, zgrzytów, przesterów i stosowania przeróżnych efektów? A jest jakaś różnica? Instumentarium Fred Lonberg-Holm i Adam Gołębiewski mają proste – perkusja, obiekty, wiolonczela i elektroniczne gadżety. Te obiekty oraz elektronika mogą burzyć obraz, ale nic to, poradzimy sobie. Obaj artyści mogliby swoim doświadczeniem spokojnie wypełnić niejedną salę koncertową (i nie chodzi mi tutaj o klubokawiarnie czy offowe kluby), obaj już ze sobą współpracowali, koncertowali też sporo – razem i w innych projektach. Na przykład z wymienionym wyżej Piotrem Mełechem. Materiał na Relephant powstał podczas ich wspólnego gigu w Poznaniu w 2013 roku w Dragonie, liczy raptem cztery kawałki, ale jakościowo jakby upchali na płycie pozycji przynajmniej dziesięć.

Energii na Relephant jest naprawdę dużo. Obaj artyści podejmują bardzo luźny, ale wciągający dialog, który, jak mogłoby się wydawać na początku, idzie obok siebie. Adam Gołębiewski to jeden z ciekawszych perkusistów w kraju, a to, co wyprawia przy zestawie niekiedy przechodzi pojęcie. Poświadczał to podczas koncertów solowych, z Piernikowskim, z Thurstonem Moore’em czy Fredem Lonberg-Holmem, Sam wiolonczelista w ubiegłym roku w Bocian Records wydał swój, też świetny album Resistance, na którym zgiełk przesterowanej wiolonczeli mieszał się z rozpoznawalnym i nie do podrobienia stylem gry Kena Vandermarka na saksofonie. Ależ to był dobry album, który wciągał, wciągał i zmuszał do repetycji materiału.

Nie inaczej jest z Relephant, płytą, która swoje przeleżała, zresztą miała się ukazać odrobinę wcześniej. Ale dobrze, że było opóźnienie, bo natłok płyt improwizowanych w ubiegłym roku był spory, a do Relephant należy podejść kilkukrotnie. Na pierwszy rzut to zgiełk, noise buchający pełną parą z każdego utworu. Na kolejne odsłuchy jest podobnie, ale szaleńcze męczenie instrumentów, sprawdzanie ich wytrzymałości i doprowadzanie do niemal ekstremalnych momentów sprawia, że tworzące się melodie budują spójną, intensywną całość, coś jak dźwiękowe Opowieści z krypty, z tym że ciekawsze, mroczniejsze i budujące prawdziwą atmosferę grozy. Grozy i dla uszu, i dla nerwów. Impro miesza się z punkiem („Meeting three blind people”), wszystko spina performatywna klamra.

To musiał być niesamowicie dobry występ, ten w Dragonie w 2013 roku. Duet poznańskie realia przeniósł na płytę, co potęguje doznania, budując narrację pełną trzasków, pojękiwań, pisków, ciężki do zidentyfikowania odgłosów. Bo jakich obiektów użył Adam Gołębiewski w danym momencie? Jak swoją wiolonczelę modyfikował Fred Lonberg-Holm? Jakie to były efekty dokładnie? Uderzenia o blachy, powtórzenia, szuranie pałeczkami, piłowanie smykiem strun, rozkręcenie przesterów, nagromadzenie doznań towarzyszy samym instrumentom, emocje piętrzą się natomiast z każdym dźwiękiem w słuchaczach. Czy to łatwa płyta? Nie, ale nikt nie powiedział, że będzie łatwo, miło i przyjemnie, choć tak naprawdę Relephant to przyjemne wydawnictwo, jeśli myśli się w kategoriach hałasu i faktur ciętych, gęstych, najeżonych i drapiących. Kłuje niczym mróz w twarz, chwyta jak smog w gardło o poranku.

NASZA OCENA: 8




AUTOR: LAM
TYTUŁ: LAM
WYTWÓRNIA: Instant Classic
WYDANE: 2 października 2016


Szczerze – mam mieszane uczucia co dl LAM. To dobra płyta, pełna ładnych melodii, zresztą pianino Krzysztofa Dysa tworzy taką błogą atmosferę, nic, tylko położyć się, słuchać i leżeć dalej. Ale jest też minusik – repetycje. Jasne, powtórzenia, różne pętle i te sprawy mogą budować klimat nagrań, wciągają, chwytają (a jakże!), również poniekąd hipnotyzują. Ale tutaj te powtórki, okołopost-rockowa momentami („Lam 1 (part two)”) aura i budowanie napięcia przez minimum dziesięć minut, niekiedy tylko coś dodając, odejmując, lekko zmieniając, rozmywa wszystko, tworząc płytę poprawną, chwilami ciekawszą, chwilami usypiającą i niekiedy nużącą. Ale cały czas orbitującą wokół porządności.

Stojący za całym projektem Wacław Zimpel zgrabnie rozłożył materiał, komponując trzy podstawowe tematy, które w dwóch przypadkach podzielił na poszczególne muzyczne frazy (albo podtematy, jak kto woli). Do współpracy zaprosił wspomnianego Dysa i będącego własną firmą Huberta Zemlera, dla którego perkusja nie stanowi żadnych tajemnic (Pupation of Dissonance dowodem). Będąc głównym kompozytorem LAM, udało mu się stworzyć album pełny, z odpowiednim wstępem (budowanym przez dwa indeksy zatytułowane „Lam 1” (dwie części)), rozwinięciem pod postacią „Lam 2” (jedna część) i czteroindeksowe „Lam 3”.

Co ciekawe, „Lam 1 (part one)” to pełen pokaz umiejętności pianistycznych Krzysztofa Dysa, który zawładnął nagraniem. Jego skromna, purytańska wizja kompozycji oparta na wygrywaniu poszczególnych dźwięków i następnie rezonowanie ich sprawia, że ambientowa otoczka LAM uwodzi, zachęca do poznania pozostałuch nagrań, a przede wszystkim idealnie otwiera płytę. W tle pogłosy, dyskretne trzaski wprowadzają do post-rockowo-ambientowej części drugiej utworu pierwszego, który momentami wybrzmiewa new-new-age’owym zapędami. Co to oznacza? Dla mnie to obrazy nieba, szybko przemieszczający się na wietrze chmur, promieni słońca niemrawo wyglądających zza nich, by w momencie przerzedzenia uderzyć całą swoją parą, rozświetlając wszystko wkoło. I rzecz tyczy się każdej z kompozycji praktycznie.

Kolosalne „Lam 3” w czterech częściach ciągnie jeden motyw przewodni (w trzech częściach tak naprawdę, bo czwarta to odmienna bajka), do którego muzycy dokładają swoje wkłady. Jest przebojowo, głównie przez chwytliwy temat fortepianu, jest żywo, gdy w „Part 2” Zimpel na klarnecie rozpoczyna swoje żwawe i agresywne solo. Jest też uroczo, w ostatniej partii „Lam 3”, choć jeszcze w części trzeciej gra Zimpla na metalofonie wprowadza tę aurę delikatnego metalicznego szmeru, który przeradza się w końcówce już płyty („Lam 3” (Part 4)”) w to, od czego trio zaczęło – ambientalnego dryfu z pianinem jako głównym instrumentem.

Doceniam Wacława Zimpla, jego podejście do komponowania, wychwalany zewsząd minimalizm, nawiązania do nurtu lat siedemdziesiątych ubiegłego stulecia, dodatkowo dobre Lines, które przedstawiało klarnecistę w lepszym świetle niż podczas gigów sprzed wydania solowej płyty. Doceniam, choć daleki jestem do oblewania go melasą karobową z zachwytu. Ale to jego czas, nie da się ukryć. A Zimpel dzielnie go wykorzystuje.

NASZA OCENA: 7




AUTOR: Michał Dymny / Rafał Mazur / Vasco Trilla
TYTUŁ: Tidal Heating
WYTWÓRNIA: Not Two Records
WYDANE: 4 listopada 2016


Nagranie live z koncertu w krakowskiej Alchemii prawie sprzed roku. Do Polski zawitał, kolejny zresztą raz, wybitny kataloński perkusista Vasco Trilla, dla którego współpraca z Michałem Dymnym nie jest nowością (płyta Cave Canem). Tym razem do duetu dołączył Rafał Mazur, a z tej kombinacji perkusji, elektrycznej gitary i również elektrycznej gitary, ale basowej wyszła mieszanka ciekawa, pogmatwana, pocięta i niesamowicie wciągająca.

Perkusja na Tidal Heating stanowi oś łączącą obie gitary i jednocześnie najjaśniejszy punkt projektu. To wokół rytmów Trilli orbitują solówki Dymnego, a pulsująca basówka Mazura towarzyszy dynamicznej grze Hiszpana. Ten dynamizm, rozmach, akcja to też kwestia umowna, bo Tidal Heating, przez długość trwania, można by było podzielić przynajmniej na dwa albumy pełne różnych odmiennych utworów. „First Phaze”, blisko czterdzieści sześć minut improwizacji, to prawdziwy kolos o zmiennym charakterze. Tematy skaczą jak w obrazki w kalejdoskopie, a muzycy raz zapuszczają się w niemal punkową scenerię, by po chwili szyć struktury minimalistyczne, oparte jedynie na cienkich niciach instrumentów.

Tak się dzieje na wysokości dziewiątej minuty, gdy perkusja praktycznie staje, struny gitar wydają piszczące dźwięki, a nad każdym odgłosem unosi się przejmująca, pełna niedopowiedzianych pogłosów cisza. Co istotne, takie stany nie trwają zbyt długo, bo trio szybko wraca do pełnych muzycznego harmidru kompozycji. Gdyby komuś jednak przyszło do głowy nazwanie tego nieuporządkowanym chaosem, piekielnie by się mylił. Dymny, Mazur i Trilla stanowią synergię, każdy element ma swoje miejsce w układance, a tryby się zazębiają, nawet gdy wszyscy trzej grają oddzielne motywy.

„Second Phaze” to już więcej melodii, jakby główne tematy były wcześniej odpowiednio rozpisane, a muzycy na scenie je odpowiednio rozwijali według potrzeb i pędu sytuacji. Solówki gitary elektrycznej Dymnego tworzą dialog z energiczną perkusją Vasco Trilly, doprowadzając album do wrzenia. To musiał być ostry, żeby nie napisać – masywny koncert, a w Alchemii na tych kilkadziesiąt minut musiała zapanować gęsta jak miód atmosfera.

NASZA OCENA: 7.5



okladkakamilpiotrowiczsextetpopularmusic-min


AUTOR: Kamil Piotrowicz Sekstet
TYTUŁ: Popular Music
WYTWÓRNIA: HevHetia
WYDANE: 15 listopada 2016


Piotrowicz, ale nie Robert (o którym lada dzień), tylko Kamil i jego sekstet. Popular Music wcale takim przewrotnym czy ironicznym tytułem nie jest. Skład na tych dziewięciu kompozycjach tylko nieznacznie zahacza o improwizację, stawiając na klasyczne melodie jazzu współczesnego. Trochę szkoda, bo to, co stara się grać na perkusji Krzysztof Szmańda jednak się marnuje przy akompaniamencie dość ugładzonym, żeby nie napisać – ulizanym.

Popular Music to naprawdę popularna muzyka, jazz w tradycyjnym znaczeniu i rozumieniu, jaki gra się od lat, jak mogłoby zagrać wielu innych artystów. To taka bigbandowa atmosfera prowadzi materiał na nowym albumie Kamila Piotrowicza, lidera projektu, pianisty i kompozytora. Utwory rozpisano dość ładnie, ale jednocześnie dość przejrzyście. Gdy ma być smutno, jest smutno, melancholia wylewa się spod przykrywki. Gdy ma być IMPRO, muzycy szaleją, trochę w zbyt miły sposób („Motive VII” i „Abstract VIII”), ale jednak. Solówki wychodzą elegancko, choć wiadomo, że z wiadomych względów to fortepian prowadzi. No i perkusja, któa na Popular Music jest najjaśniejszym punktem. Ta płyta mogłaby być dobra, gdyby nie trzymano się tak ściśle utartych schematów tradycyjnego jazzu czy wręcz filmowych pejzaży muzycznych. A tak to jest po prostu średnia. Z momentami, ale jednak średnia.

NASZA OCENA: 5




AUTOR: Cracow Jazz Collective
TYTUŁ: No More Drama
WYTWÓRNIA: For Tune
WYDANE: 29 kwietnia 2016


Ta muzyka spokojnie mogłaby wybrzmiewać w jazzowych klubach pod chmurką w San Escobar. No, momentami, zwłaszcza w „Piano Drama” w pierwszych minutach utworu. Bo potem to już przenosimy się w inne rejony. No, co prawda nie do końca wiadomo, gdzie to utopijne San Escobar się znajduje, ale gdzieś chyba jest, skoro na fejsie już widnieje?

Pianista Mateusz Gawęda zebrał siedmiu innych muzyków i zrobił bigband (już drugi w tym zestawieniu), dla którego rozpisał trzy kompozycje. Trzy to utwory długie, o zmiennym charakterze i z dominującą siłą dęciaków, których w Cracow Jazz Collective jest aż pięć. Do tego chwytliwa perkusja, porywcze pianino oraz prowadzący opowieści kontrabas. Całość styka, zazębia i, jak ta perkusja, naprawdę chwyta.

Mimo dramatycznego konceptu, bo oktet obraca się wokół trzech dramatów – polskiego, jazzowego i pianistycznego, wcale tak smutno nie jest. Duża w tym zasługa samych klawiszy Gawędy, perki Dawida Fortuny i przede wszystkim saksofonów i trąbki, nadających kompozycjom patetycznego wydźwięku. Narrację muzycy budują skrupulatnie, nawet gdy utwory trwają dziesięć, piętnaście czy dwadzieścia cztery minuty. Wszystko jest skrupulatnie rozpisane, jak od linijki, a swingowe partie przeplatają się z improwizowanymi solówkami muzyków (czwarta minuta i solo na pianinie czy saksofonowy chaos koło ósmej minuty w „Jazz Drama”, perkusyjne wejście we wstępie „Piano Drama”). Dużo się dzieje na No More Drama, tylko szkoda, że znowu mamy materiał wypucowany do błysku. Więcej luzu i byłoby o niebo lepiej. Chociaż może nie lepiej, ale na pewno ciekawiej.

NASZA OCENA: 6.5




AUTOR: Rafał Gorzycki Trio
TYTUŁ: Playing
WYTWÓRNIA: For Tune
WYDANE: 22 lutego 2016


Rafał Gorzycki, zdolny i pomysłowy perkusista, w 2014 roku założył swoje trio, ale na płytę trzeba było poczekać. Całkiem sporo poczekać. Kasę zbierali na PolakPotrafi, udało się, wydawcę znaleźli, a Gorzycki kolejny raz znalazł się pod skrzydłami For Tune. Nie ma na co narzekać.

Trio perkusja (Gorzycki) / gitara (Marek Malinowski, nagrał płytę w swoim kwartecie w Requiem Records) / basówka (Wojciech Woźniak) przygotowało album improwizowany, ale z tych utrzymanych w minimalistycznym tonie. Zresztą i sam Rafał Gorzycki w dotychczasowych projektach pokazywał się z różnych muzycznych perspektyw. Z Dobie’em na Nothing przeleciał chyba przez cały przekrój stylistyk – od totalnego minimalu, przez ambientowe formy, aż po noise; a z norweskim skrzypkiem Sebastianem Gruchotem stworzył interesujący dialog na perkusję i, o dziwo!, skrzypce. Teraz w gitarowym towarzystwie tka nici z jednej strony improwizowane i momentami kakofoniczne, z drugiej pełne delikatnych melodii i popowego sznytu. Prawie dla każdego, prawie coś miłego.

Sekcja rytmiczna nadaje kompozycjom ton, prowadzi pozostałe instrumenty, kierując je na odpowiednie tory. Gitara Marka Malinowskiego z jednej strony zahacza o melodyjność i łatwość w odbiorze, z drugiej, gdy zaczyna się kombinowanie, idzie w dzikie improwizacje. Perkusja Gorzyckiego to pełen groove, chwytliwe zagrywki, szukanie motywów czasem banalnych, czasem niesamowicie trudnych, przede wszystkim kolejny raz podkreślenie kunsztu bydgoskiego muzyka. Bas Wojciecha Woźniaka towarzyszy obu instrumentom, raczej nie rzucając się szczególnie w oczy, tworząc tło i podstawy do wolnych partii Gorzyckiego i Malinowskiego.

A Malinowski? Dużo w jego muzyce klasyki, jeszcze więcej podejść do jazzu współczesnego, choć i piosenkowy, popowy sznyt da się wyczuć („Part 8”). Ambientowo-newage’owe formy też nie zostają pominięte, choć trio najlepiej wypada, z wiadomych tutaj względów, gdy obiera drogę na free improv („Part 5”, momentami też szóstka). Co ważne, nie ma na Playing ściśle określonych norm czy ustalonych norm na każdą kompozycję. Są tematy, podrzucone szymelki, które muzycy rozwijają w różnych kierunkach. Jest punkt wyjścia, ale on wcale nie oznacza, że ambientowa kompozycja czy idąca w orientalne rejony piosenka nie zmieni się podczas tych trzech minut dwa lub cztery razy.

NASZA OCENA: 7




AUTOR: Agustí Fernández / Rafał Mazur
TYTUŁ: Ziran
WYTWÓRNIA: Not Two Records
WYDANE: 1 października 2016


Improświat jest na tyle spłaszczony, związany i na dodatek sparowany, że nikogo nie dziwią te wszystkie międzynarodowe współprace. Stąd na przykład Trilla koncertuje i nagrywa z Mazurem, a Mazur nagrywa z Agustí Fernándezem. I właśnie w duecie nagrali płytę pełną, kompletną, nieźle zakręconą i ukazującą możliwości eksploatacji gitary basowej i fortepianu. Ziran to sześć konwersacji pomiędzy muzykami i ich instrumentami, sześć ciekawych, energicznych i momentami noise’owych utworów w improwizowanych ramach.

Nagrywek dokonano w krakowskiej Alchemii w 2015 roku, więc materiał swoje przeleżał, ale wypuszczenie go było dobrym posunięciem. Od wolnej gry na klawiszach Fernándeza w towarzystwie przyspieszonego basu Rafała Mazura („Conversation 1” i „2”), przez trzeci indeks, w którym to gitara przejmuje pałeczkę pierwszeństwa, a pianino spełnia rolę subtelnego, choć odciskającego swoje piętno tła, aż po dwa ostatnie, najdłuższe zresztą utwory, które w pełni odkrywają improwizacyjne karty obu artystów. Bo w „Conversation 5” i „Conversation 6” Agusti sięga do strun fortepianu, bierze metalowe płytki i inne przeszkadzajki, i piłuje struny, aż miło. Skrzyki, zgrzyty, do tego obłędna gra Rafała Mazura na basie i mamy kakofoniczny, ale mówiący wspólnym językiem dialog. Zwłaszcza gdy Mazur gitarę traktuje jak wiolonczelę, a raz jak kontrabas, mordując wręcz te biedne struny gitary basowej.

Hałas napędza chaos, potęgując dźwiękowe sprzężenia; fortepian ściga się z gitarą, struny obu instrumentów skaczą, niemal ocierając się o siebie. Wszystko rezonuje, tworząc melodie zawiłe, ekstremalne, mocne, momentami niehumanitarne (zwłaszcza w końcówce Ziran) dla uszu, stanowcze i pochłaniające otoczenie.

NASZA OCENA: 7.5


 

A JAK OCENIAMY?
FYHOWA OCENA (ŚREDNIA)
%d bloggers like this: