Wyjątkowo ten środek tygodnia wypada nam, niestety, w czwartek, ale nie ma co się smucić, bo piszemy o płycie Never Odd or Even tria TNT.

AUTOR: TNT
TYTUŁ: Never Odd or Even
WYTWÓRNIA: Multikulti (Spontaneous Music Tribune Series)
WYDANE: 15 stycznia 2020


Tym razem przesunięciu zawiniły problemy systemowe, niedobry błąd 503, pisanie wniosku do Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, wciągnięcie się w serial Requiem na Netflixie (jednak „odrobinę” przekombinowany i naiwny, w końcówce wręcz żenująca łopata) i kontemplacja nad sensem prowadzenia niezarabiającej strony, niezarabiającej do kwadratu w czasach COVID-19, bez zbędnego ośmieszania się tworzeniem zbiórek crowdfundingowych i biletów wsparcia. Czy się da? Czy się uda? Czy w świecie muzyki istnieje jeszcze niewytworzona dotychczas sprawiedliwość i empatia? Czy złoty środek istnieje? Czy tylko spokój nas uratuje?

Z tego ostatniego pytania zdaje się wychodzić hiszpańsko-szwedzki (z katalońską nutą, bo Barcelona, skąd pochodzi Vasco Trilla, jak wiemy, Hiszpanią nie jest) skład.

W tym spokoju jest metoda. Trio TNT, TNT to skrót od pierwszych liter nazwisk członków, czyli Ricardo Tejero, Johannes Nästesjö, Vasco Trilla, na swoim wspólnym albumie przemierza długie ścieżki tajemniczej, niekiedy mrocznej, ale raczej stonowanej improwizacji. Są, a pewnie, momenty żywsze, żwawsze, oscylujące wokół jazzowej kakofonii, ale… Minimalizm – to słowo klucz do Never Odd or Even.

Najlepszy dowód znajduje się już na otwarciu, kiedy w „Rats live on no evil star” aż trzeba mrużyć oczy, by dosłyszeć, który instrument generuje które dźwięki. Mrukliwe tarcia smykiem o kontrabas Nästesjö, szumy i podmuchy saksofonu Tejery, w końcu dyskretne, niezobowiązujące, czające się gdzieś w ukryciu perkusjonalia Trilli tworzą spójny obraz płyty, motyw przewodni wydawnictwa, który, z niewielkimi wyjątkami, będzie się powtarzał dalej.

„Decaf and DNA faced” toczy się niczym walec. Kontrabas nadaje ton, waży swój ciężar, ogromny i sięgający wgłąb ziemi. W kontraście do mieszkającego w Malmö Szweda występuje saksofon Ricarda Tejery, wysoki, szybujący, pełen oddechu, jednocześnie też oddechu klaustrofobicznego, zwłaszcza gdy Vasco Trilla zatapia się talerzami i dzwoneczkami w zatrważające drony i szeleszcząco-piszczące faktury dźwięku. Te przechodzą w minimalistyczne, o wyższym tempie „Desserts, I stressed”, gdzie w parze saksofon i kontrabas idą zaparcie do przodu, grzejąc i paląc wszystko po drodze. Ostre, przypominające rój pszczół brzmienie dęciaka i dręczone struny kontrabasu wywołują niepokój, to narastający, wraz z trwaniem kawałka, to opadający w jego końcówce.

„Doom mood” przypomina wspólne strojenie i próbowanie instrumentów przed jammowaniem, zahaczając przy okazji i impro-industrial. Tezę dotyczącą spokoju podkreśla trzykrotnie jaskrawym markerem zamykający płytę „Loops at a spool”, utwór o ambientowo-drone’owej strukturze. Jasne, bębny i nieregularna rytmika, to pojawiająca się znienacka, to gasnąca na raz, występujące gdzieniegdzie rezonujące tarcia nadają kawałkowi charakteru niepewności, ale… to nadal utwór raczej oniryczny, zresztą jak całe Never Odd or Even. I nie zmienia tego freejazzowa, rozimprowizowana petarda „Step on no pets”, gdzie Trilla daje – jednorazowo – upust swoim muzycznym żądzom, a prym wiedzie nieujarzmiony saksofon Tejery.

NASZA SKALA OCEN

A JAK OCENIAMY?
FYHOWA OCENA
%d bloggers like this: