Dwa dni minęły szybko, nawet za szybko. Ale i tak wszystko trwało dwa razy dłużej niż w ubiegłym roku, kiedy Domoffon, w swojej pierwszej edycji, zajmował tylko jeden kalendarzowy dzień pod koniec sierpnia. Zmienił się czas, dodano większą liczbę artystów, organizacyjnie też festiwal wiele zyskał. Chyba mamy nową, bardzo ciekawą i, mam nadzieję, stałą inicjatywę w Łodzi.

Pierwsza, najważniejsza kwestia – Domoffon nie był idealny, można się przyczepić do kilku mniejszych lub większych pierdół. Jasne, wiele rzeczy można zwalić na karb budżetu, na problem z bookingiem w przypadku No Joy (ale zastępstwo to było bardzo dobre), na formę artystów i tak dalej, i tak dalej. Ale-ale!

Z ale:
Może to wina opcji bookingowych, wolnych terminów i tak dalej, może to wina po prostu umowy z miastem i możliwościami, ale rozpoczęcie festiwalu w piątek o godzinie 14 nie było dobrym posunięciem. Frekwencja na Hoszpital była wręcz żałosna, na Królu wcale nie wyglądało to lepiej. A przecież mówimy o wykonawcach, którzy albo mają dobrą lub bardzo dobrą prasę od początku muzycznej działalności (Król), albo w tym roku zebrali masę pozytywnych opinii (Hoszpital). Czy nie lepiej byłoby rozpocząć gigi później, ewentualnie zacząć w sobotę i trwać do niedzieli? Tak czy inaczej, frekwencja w piątkowe popołudnie pozostawiała, niestety, wiele do życzenia. I o ile nie dziwi mnie to na Hoszpitalu, gdzie było po prostu średnio i nudno, tak na Królu, osobie aż tak medialnej, z tyloma komplementami za Laudę, UL/KR i solowe płyty, już tak. A sam koncert? Fanem Błażeja Króla nie jestem, nie ogarniam tej muzyki, ale momentami było nieźle.

Bez ale:
Bez ale z całą pewnością Dena, bardzo ciekawa postać, która w swojej przeszłości grywała już z Whitest Boy Alive chociażby. Na scenie mieszanka r’n’b i rapu, z dobrymi podkładami w tle. Minusem liczba osób, która znowu nie była powalająca. Szkoda, Dena zasługiwała na las rąk w górze. Kto jeszcze? Wire, choć wiadomo, że Wire to Wire i Wire zabrzmieli jak Wire w 2016 roku mogliby zabrzmieć. Bez fajerwerków, bez petard, solidny post-punk w klasycznym wykonaniu. Legendy mają to do siebie, że naprawdę musiałoby się coś stać (na przykład musieliby zdziadzieć z wiekiem), żeby koncert nie wypalił. Było dobrze. Dobrze, nawet bardzo, jeśli weźmie się pod uwagę ostatnie minuty gigu, wypadł Omar Souleyman, który w Polsce jest: a) rozchwytywany, b) wychwalany, c) nie można się temu dziwić. Co powie Omar, to zrobi tłum. Tak było dotychczas i tak też mogło być w Łodzi. Dopisała frekwencja, największa tego dnia na Offie, dopisała pogoda, dopisało wszystko, tylko chyba Souleyman długo się rozkręcał. Ale gdy się już rozkręcił, pod sceną rozpoczęło się prawdziwe szaleństwo. Syryjska wiksa, pogo, tańce ludzi i świateł ze sceny. Gdyby ten klimat trwał od samego początku, byłby to najlepszy koncert wieczoru. Był dobry.

Dobrze się zaczęło także na scenie w klubie DOM. Pierwsi w zamkniętym pomieszczeniu wystąpili Joanna Szumacher, Paweł Cieślak i tancerz z projektem i płytą jednocześnie Kopyta zła. Albumowe słuchowisko zyskało nowe oblicze, to przez dodanie tancerza właśnie, to przez wizualizacje, to w końcu przez zmianę struktur utworów – tu coś wydłużono, tam inaczej zaśpiewano. Było bardzo ciekawie, intrygująco, na parkiecie tłoczno. Pojawił się także Piotr Gwadera, łódzki muzyk, który na potrzeby chwili wcielił się w postać smutnego mima. Bo to smutna płyta jest, choć koncert do smętnych nie należał. Był też nowy utwór, „Niebieskie serce”. A po Kopytach zła zapanowała prawdziwa demolka, bo… Demolka prezentowała nową, wydaną przez Antenę Krzyku płytę. Albumu jeszcze nie słuchałem, ale to, co działo się na tej małej scenie klubu DOM było mocne. Mocne bity, śpiew, przebrania, dużo radości, szaleństwa i chwytliwych melodii. Cha Cha Chaos trzeba po prostu sprawdzić.

W sobotę, jeśli ktoś nie stawił się na Kaseciarzu, powinien czuć się głupio. Cóż, czuję się głupio, bo nie udało się dotrzeć na wczesną godzinę 14. Ale udało się widzieć Super Girl & Romantic Boys – prawdziwych weteranów i jednocześnie zespół, który jest gwarantem dobrej imprezy. Mnie SGRB muzycznie nigdy nie zawiedli – i płytowo (wszystkie albumy dobre lub bardzo), i koncertowo, przy czym widziałem ich już wiele, wiele, wiele razy. Na Domoffonie nie dopisała znowu frekwencja, bo ten zespół zasługuje na tłumy pod sceną, które będą bawić się na całego. Bawił się na pewno Marcin Pryt, który tańczył, tańczył i tańczył, a poza nim także i inne osoby, choć spora grupa ludzi tylko stała i kiwała głowami. Ale kiwać było do czego, bo materiał z Osobno jest jednym z lepszych wydanych w tym roku w kraju. Po SGRB na scenie pojawili się Łona i Webber. Zaskoczenie? Żadne. Solidni wykonawcy mają to do siebie, że wypadają tak samo – dobrze. A że Łona i Webber są dobrymi artystami, tego nikt chyba nie podważy. Ludziom też się podobało, bo pod sceną główną zebrało się już całkiem dużo osób.

Podczas gdy na mejnie wybrzmiewały kolejne koncerty, przed wejściem na Offa kłębili się ludzie, oglądając płyty. W ubiegłym roku kiermasz płytowy był, co tu dużo mówić, przykry, potwierdzali to wszyscy wydawcy, którzy pojawili się na Domoffonie. W tym liczba wytwórni może nie porażała, ale Antena Krzyku, Bocian Records, Gusstaff Records i Requiem (też) Records zapewnili różnorodność. Byli też ludzie z giełd winylowych, którzy chyba cieszyli się większym zainteresowaniem, ale ta czwórka z pewnością nie będzie narzekać na ruch przy stoiskach. Dużo dobrych płyt, dużo świetnie wydanej muzyki.

Po Łonie na scenie pojawiła się U.S. Girls, która w Polsce wystąpiła już w ubiegłym roku, ale wydana przez 4AD płyta jest na tyle dobra, że warto ją ogrywać w innych niż Katowice miastach, która w Polsce promowała swój ubiegłoroczny album wydany przez 4AD. Padło na Łódź i dobrze padło, bo koncert był wyśmienity. Napisać, że najlepszy i tego dnia, i w ogóle w ramach Domoffonu, to nic nie napisać. Nie napiszę już chyba nic więcej, bo Meg Remy dała szoł. Prawdziwe szoł. Dźwięk trochę może i był nazbyt zdezelowany momentami, ale ten gig był optymalny. Ktoś się po U.S. Girls spodziewał czegoś innego?

Na inny występ można, a nawet trzeba było liczyć w przypadku Zoli Jesus. Koncert był przede wszystkim jednostajny. Nika Roza Danilova wypada gorzej niż kilka lat temu, ten jej śpiew na scenie był oporny, płaski, jakby wykrzykiwany, zamiast podnieść tonację odrobinę wyżej. Na płytach brzmi to zupełnie inaczej, ba, w Hydrozagadce kiedyś brzmiało inaczej. Zola Jesus ma siłę w swoim wokalu, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę jej drobną posturę, ale w Łodzi było aż-aż-aż-za-bardzo-popowo. Ale tłumy w końcu dopisały.

Szkoda, że po koncercie Zoli Jesus Off opustoszał albo inaczej: czar festiwalu prysł, a wszystko przerodziło się w letni weekendowy wieczór w tej kulturalnej przestrzeni. Na We Will Fail było trochę osób, ale za mało, niż tego wymagała sytuacja. Aleksandra Grünholz zagrała naprawdę dobry set. Masywny, z głębokim basem i niepokojącą rytmiką. Atmosferę podbijał jeszcze fakt, że WWF nie postawiła na wizualizacje, a jedynie na kłęby wszędzie unoszącego się dymu. To idealnie pasowało do muzyki w klubie DOM i do stale budowanej dźwiękowej narracji Grünholz. To także jeden z lepszych występów na Domoffonie.

Chwilę wcześniej na tej samej scenie wystąpił Better Person, czyli Adam Byczkowski (niegdyś Kyst) w swoim obecnym, smooth-elektroniczno-popowym projekcie. Po jednostajnym gigu Zoli Jesus, który po prostu zamulał, Better Person zbladł. To byłby dobry koncert na późniejszą godzinę, ewentualnie na wyciszenie po SHXCXCHCXSH lub Anji Kraft. Ale nie po Zoli. I wyszło tak, że Byczkowskiego mile słuchałoby się przy kominku ze szklaneczką jakiegoś koniaku w dłoni niż czekając na Szwedów lub We Will Fail.

Anja Kraft i SHXCXCHCXSH – dwa rewelacyjne występy w Galerii OFF. Anja to pewność, że na imprezie będzie mocne, masywne i ostre techno. Tak też było w Łodzi. SHXCXCHCXSH, zakapturzeni Szwedzi, którzy kilka tygodni temu wydali nowy album, a w ubiegłym roku występowali w Białymstoku na Up to Date, po prostu wygrali sobotni wieczór na Domoffonie. Chciało się tańczyć, chciało się skakać, chciało się bawić. I ludzie naprawdę się bawili. Może nie tak dużo jak powinno, ale jednak. To chyba drugi najlepszy zagraniczny booking organizatorów. Nie Wire, których trzeba szanować za dorobek i są gwarantem dobrego koncertu, nie Dena, która znakomicie zastąpiła No Joy, nie U.S. Girls, która zagrała wyśmienicie i był to ścisły top łódzkiego festiwalu, ale szwedzkie SHXCXCHCXSH. Sceptycznie podchodziłem do zaproszenia rok po roku tych wykonawców, bo to w końcu żadna nowość dla tych osób, które jeżdżą na festiwale, ale Domoffon nic przez nich nie stracił, a zyskał bardzo dużo.

No to jaki był ten tegoroczny Domoffon? Dobry? Bardzo dobry? A może bez rewelacji itp?

Był dobry. Trzymać trzeba kciuki i ja to już robię, żeby kolejne lata dały tej inicjatywie się rozrosnąć, okrzepnąć, sprowadzać do kraju (nie tylko do Łodzi) wykonawców, którzy tutaj albo jeszcze nie występowali, albo grali, ale nie rok po roku jednak. Jest przestrzeń, są warunki, są osoby, które chcą to robić. Będzie większa pomoc ze strony miasta, większa ilość osób spoza Łodzi, będzie szansa i możliwość, aby w Łodzi w końcu organizować prawdziwy niezalowy festiwal. Fundamenty już od ubiegłego roku są, teraz postawiono kolejne części tego domu. Za rok, no, trochę mniej, dowiemy się, czy będzie Domoffon Festival część trzecia. Oby.

%d bloggers like this: