W najnowszych Obiadach czwartkowych jesteśmy pośrednio w Austrii, bo właśnie tamtejsze wytwórnie KAIROS i Austrian Gramophone wydały niedawno dwie świetne płyty: La Porte Ezko Kikoutchi i Extinction Events and Dawn Chorus Lizy Lim.
AUTOR: Ezko Kikoutchi, Trio SÆITENWIND, Gilles Grimaître, Orchestra della Svizzera italiana & Pablo González
TYTUŁ: Ezko Kikoutchi: La Porte
WYTWÓRNIA: Austrian Gramophone
WYDANE: 20 marca 2020
Trochę tradycyjnie, trochę oczywiście, ale z – jednak – dużym naciskiem na współczesną klasykę. Ezko Kikoutchi, choć studiowała organy i głos, na swojej płycie La Porte nawet kilobajta nie poświęca temu instrumentowi. Mamy za to pianino, mamy akordeon, wiolonczelę, saksofony i orkiestrę. I dla orkiestry Orchestra della Svizzera italiana z Lugano stworzono ten grande finale albumu.
Otwierający wydawnictwo multiutwór „ONIBI” to tak naprawdę pięć poszczególnych historii, oddzielnie usytuowanych, następujących jedna po drugiej, posiadających swoje własne muzyczne ja. Oczywiście, wszystkie mają wspólny mianownik, w tym przypadku w postaci szaleńczego smyka wiolonczeli. W tle słychać mikrotony i piskliwe drony saksofonu, gdzieniegdzie zawadiackie szarpnięcie struną i pełen grozy zjazd akordeonu, jednak to agresywna, szybka gra wiolonczeli sytuuje początek „ONIBI”, który Kikoutchi zgrabnie przeobraziła w okołoklezmerską kompozycję z rozciągniętymi frazami akordeonu. To z kolei świetnie współgra z żywą rytmiką wystukiwaną na wiolonczeli, co kojarzy się z iberyjskimi klimatami, fajnie, melodyjnie wybrzmiewa akordeon w duchu francuskim, a saksofon, oszczędny i schludny, nadaje całości wzniosły charakter. Dziewiętnastominutowy kolos „ONIBI” ma w sobie dużo elementów współczesnej klasyki, która może kojarzyć się z improwizowanymi sekwencjami. Te znajdziemy w końcówce, gdzie wszystkie instrumenty po prostu żyją, oddychają swoim brzmieniem, otrzymują od Ezko Kikoutchi własne przestrzenie, w których Trio SÆITENWIND może się swobodnie poruszać. Na przykład w ostatnich sekundach wchodzącego w skład „ONIBI” Hidama (Feuergeist / Spirit of fire / Espirit de feu) wiolonczela delikatnie zahacza o symfonię.
Nie ma organów na Le Porte, ale jest jeden, niespełna dziewięciominutowy utwór napisany tylko na pianino. Trzyczęściowy – La porte (drzwi), Les astres (gwiazdy) i La mer (morze) – najbardziej swoim wydźwiękiem nawiązujący do muzyki stricte akademickiej i organowej. Ten drugi akcent słychać przede wszystkim w momencie, gdy akordy pianina powoli wybrzmiewają, rozciągają się w czasie, w przypadku organ efekt byłby długotrwały i monumentalny, niemal sakralny, Gilles Grimaitre natomiast w swojej grze rezonuje, uderza w klawisze, naciska pedały, co przypomina z kolei okres niemieckiej burzy i naporu. Z drugiej strony dużo w muzyce Kikoutchi liryzmu, delikatności, subtelnego taktu, ta melodia płynie swoim powolnym tempem, tworząc podwaliny pod wielki finał.
Orkiestralny finał z wykorzystaniem Orchestra della Svizzera italiana to wisienka na torcie La Porte. Dynamiczna, grząska i gęsta kompozycja z wieloma zwrotami akcji, z niepokojącym bębnem w tle, ze smykowymi przebieżkami i idącymi z nimi w parze cymbałami. Symfoniczność „MIRAÏ” jest godna podziwu, tak jak i wielowątkowość kompozycji, szybki takt przechodzi płynnie w mocne, bardzo depresyjne fragmenty wiolonczel, rzecz wręcz piękną i, mimo swojego ciężaru i patosu, zwiewną. Patos w tym utworze jest też rzeczą oczywistą, zresztą nie ma się co dziwić przypadku utworu na orkiestrę, o mocno zaakcentowanym akademickim charakterze. Mamy tutaj soczyste gongi, ostre i niespokojne skrzypce, równie urocze co nerwowe altówki, a plastyczność utworu, skoczność między motywami, zrywy i schodzenie w rejony wymagającej skupienia ciszy zasługują na miano wielkiego finału całego wydawnictwa.
NASZA OCENA: 7.5
AUTOR: Liza Lim, Sophie Schafleitner, Lorelei Dowling, Klangforum Wien, Peter Rudel, Stefan Asbury
TYTUŁ: Liza Lim: Extinction Events and Dawn Chorus
WYTWÓRNIA: KAIROS
WYDANE: 6 marca 2020
U Lizy Lim wszystko wydaje się być oczywiste. Jej kompozycje są dźwiękowo zwizualizowane. Słychać pewną teatralność, czytelność. Zresztą i tytuły kompozycji oraz sama nota płytowa wskazują na temat wydawnictwa – nasz świat zmierza ku upadkowi, następuje Zmierzch Zachodu jak u Spenglera, niszczymy naszą planetę, Extinction Events and Dawn Chorus to właśnie taka quasi-ekologiczna, negująca zastałą rzeczywistość płyta. Idealna chyba na dzisiejsze czasy pokazujące, że Europa (to w szczególności do nas), ale i Świat (Stany Zjednoczone) nie potrafią poradzić sobie z katastrofą, jaką jest epidemia COVID-19. Sami do tego doprowadziliśmy (nie bezpośrednio my jako my, ale my jako ludzie) w Azji (już drugi po SARS raz), niszczymy się też społecznie, tutaj, w Polsce – złymi decyzjami, światopogłądowym oszołomstwem, gloryfikacją jednostek, wiarą w zabobony i niedojrzałością do podejmowania słusznych, własnych decyzji. Wybierając „mniejsze zło” lub wierząc w chore, żenująco upośledzające obietnice. Radykalizujemy się, destrukcyjnie oddziałując na nasz lokalny ekosystem, zapominając, że to, co u podstaw, tworzy większe ruchy – społeczne, klimatyczne, ekonomiczne. Liza Lim, wychowana w chińskiej dzielnicy w Perth w Australii kompozytorka, przeszła długą edukacyjną drogę, zahaczając o ekologię, antropologię, filozofię i kompozytorstwo. Wszystkie te czynniki odnajdują się w jej twórczości, pięcioczęściowe Extinction Events and Dawn Chorus to jej najbardziej wybitne, choć w swoim zamyśle muzycznym dość oczywiste dzieło.
Na tej płycie nie ma niczego odkrywczego. Współczesna muzyka klasyczna, ładnie skomponowana w głównej mierze na skrzypce i orkiestrę Klangforum Wien, która wielokrotnie tutaj była opisywana w superlatywach. Instrumentaliści z Wiednia to klasa sama w sobie, wirtuozi tworzący dźwiękowe pejzaże. na Extinction Events and Dawn Chorus słyszymy też solo fagotu Lorelei Dowling z Klangforum w utworze „Axis Mudni”, który nawiązuje do Yggdrasil, pochodzącego z mitologii nordyckiej drzewa – środka świata, jej głównego miejsca. Ciężkie i frywolne jednocześnie brzmienie fagotu przypomina lament nad otaczającą nas rzeczywistością. Jego wzloty i upadki mogą być traktowane jak ludzkie, przemijające życie. Rwane frazy fagotu, jego mikrotony, drgania roztaczają się w przestrzeni. To jedyny utwór z płyty, który powstał w studiu, pozostałe to wykonania na żywo, z bezdźwięcznym udziałem publiczności.
To dobrze, bo odbiór psychodelicznego, opartego na smykach „Transmission” byłby o pięć ton węgla gorszy z niepotrzebnymi oklaskami. Bez nich klaustrofobiczny wydźwięk kompozycji zamyka słuchacza w strunowej, rezonansowej klatce. Niebezpieczny, misterny „Dawn Chorus” z subtelnym grzechotaniem i stukotem perkusjonaliów, wyciągnięty obój, fagot i narastająca wiolonczela mają w sobie coś apokaliptycznego. To też ciekawe, jak z orkiestralnym zapleczem można zrobić drone’ową suitę. Masywną, powolną i wcale trzymającą w napięciu.
Solidna płyta, której odbiór z całą pewnością byłby lepszy na żywo niż w domowym izolatorium.