Tym razem w Improwizowanym środku tygodnia, który wypadł o dziwo w sobotę, piszemy o dwóch świetnych petardach free jazzowych i jednej, ekhm, płycie. Malediwy, Ortalion i Boneshaker.


AUTOR: Malediwy
TYTUŁ: Dolce Tsunami
WYTWÓRNIA: Coastline Northern Cuts
WYDANE: 18 kwietnia 2020


Perkusja i saksofon, układ w projektach jazzowych (niemal)idealny. Choć w przypadku Malediwów ciężko jest mówić jak o typowym free impro, bo skala dźwięków duetu wykracza poza jazz.

Kusząc się na jakiekolwiek łatki, celnym, ale ogólnym i nic niemówiącym gatunkiem byłaby muzyka eksperymentalna o free jazzowym zabarwieniu. Muzyka elektroakustyczna także będzie pasować, choć nie ma tutaj żadnej żywej elektroniki, poza miksem i masterem materiału przez Michała Kupicza.

Na saksofonie Marek Pospieszalski, za deską dźwięków, czyli zbiorem perkusjonaliów i perkusją Qba Janicki. Generowane przez perkusistę dźwięki zahaczają o szerokie spektrum, tworząc faktury barwne, intrygujące. Głębokie melodie Pospieszalskiego, liryczne, czasem melancholijne, innym razem chwytliwe i proste, współgrają z rytmem Janickiego.

Malediwy grają bardzo minimalistycznie, ale słychać tu i tradycyjny jazz (zasługa partii saksofonu Pospieszalskiego), improwizują w najlepsze (całe Dolce Tsunami to jedna wielka impro-zabawa), a Janicki, w charakterystyczny dla siebie sposób, przemierza niezbadane ścieżki rytmiki, tworząc za pomocą swojej deski dźwięków przeróżne piski, ambientowe pasaże, idzie też w elektronikę, co usłyszymy w „Rustico Cantabile” (agresywny, jungle’owy bit, wibrujący saksofon – bo to saksofon, prawda? Nie żadne vibratto na perkusjonaliach?). „Lamento da capo al fine” ma w sobie ciężki, melancholijny ładunek klezmerski, gdy surowa, industrialna bitówka „Poco a Poco Animando” z posępnym saksofonem gryzie się stylistycznie, a efekt finalny sprawia, że tylko się buja głową jak w hipnozie.

NASZA OCENA: 7.5

 


AUTOR: Ortalion
TYTUŁ: Tri-Tones
WYTWÓRNIA: Audio Cave
WYDANE: 17 kwietnia 2020


Fusionjazzowy sekstet z Trójmiasta znowu skacze między stylistykami i jest to coś, czego w jazzie bardzo nie lubię. Z jednej strony słyszymy tradycyjne, akademickie wręcz podejście do tematu, jazz filmowy w komedowskim aranżu, z drugiej post-rockowe pasaże, z drugiej funk, którym raczyć słuchaczy mógłby Hirek Wrona. Za dużo, zbyt rozlegle. Nieciekawie.

W muzyce Ortalionu słychać wszystko to, co w jazzie jest niefajne. Są filmowe ucieczki w klasykę, jest funkowy groove, zaśpiewy (nawet jeśli są to elementy etno, nie ma rozgrzeszenia za wykorzystanie), w końcu retro sci-fi elektronika. Tę najlepiej słychać w „Children Punk”, utworze tak wtórnym, że aż nie wiem, jakie tutaj inspiracjo-zrzyny można by wymieniać. „Tri-Tones”, nagranie tytułowe i jednocześnie otwierające wydawnictwo, jest złe w każdej mierze. Dęciaki na modłę ska, klawisze wręcz brzmiące tanio. „Karóshi” z progrockowym sznytem i kraftwerkową elektroniką nie kupuje mnie, tak samo jak trylogia „offCzar”, gdzie w końcu słyszymy zainteresowanie polską sceną jazzu, nieważne, czy to wersji cool czy acid. Tryptyk (zebrany w jeden utwór trwający ponad osiem minut) to jednak najciekawsza pozycja na Tri-Tones. Najgorsze, poza tym wszechobecnym miszmaszem, są melodeklamacje Mamadou Góo Bâ, niby mroczne i w etnoduchu, a tak naprawdę, na tle tej elektroniki serwowanej przez Ortalion, brzmią jak jakieś Rammstein. To najgorsze wydawnictwo Audio Cave, jakie słyszałem.

NASZA OCENA: 3

 


AUTOR: Boneshaker
TYTUŁ: Fake Music
WYTWÓRNIA: Soul What Records
WYDANE: 15 marca 2019


Perkusja, kontrabas, saksofon. Nawet jeśli Fake Music zostało wydane grubo ponad rok temu, wielkim uchybieniem jest nie opisanie albumu Boneshaker. Zwłaszcza w Improwizowanym środku tygodnia, który znowu wypadł nie w czasie.

Paal Nilssen-Love, perkusista na FYH po prostu uwielbiany, podczas tych pięćdziesięciu dwóch minut gęsto sieje ziarno muzycznej niepewności rytmicznej. Saksofon i klarnet Marsa Williamsa wyciąga hipnotyzujące melodie, zrywne to raz, dwa melancholijne, jakby wychodzące wprost z wnętrza muzyka uczucia. Bardzo ładnie to słychać na wysokości ósmej minuty otwierającego płytę „Miakoda”, gdzie ta linia dęciaka wprowadza do zadumy. Nie brakuje świetnego vibratto, w końcówce to kontrabas Kenta Kesslera i perkusja Paala jako sekcja rytmiczna zwalniają tempo, schodzą o kilka tonów niżej i w takt afrykańskiej, plemiennej muzyki delikatnie wyciszają po świetnym, pełnym twórczej agresji noise’owo-free jazzowym początku. Bo zapomniałem wspomnieć, początek Fake Music, pierwsze minuty „Miakoda” to improwizowana rzeź.

Świetnie wypada „Lovin’ The Buzz” z przestrzennym saksofonem, kanciastymi bębnami przypominającymi walenie gumowym młotkiem o winiarską beczkę. Widzicie oczami wyobraźni, jak na na wysokości 3:30 beczka turla się po granitowym bruku? Jak spuszczony ze smyczy dęciak jazgocze, plącze się w między poszczególnymi nutami, jak zatacza pętle w powietrzu? Słyszycie jak migają struny kontrabasu między uderzeniami perkusji? Jak przed piątą minutą trio wchodzi w niemal hiphopowy bit, a groove rzuca skojarzenia w jakieś The Roots? Jak saksofon melodyjnie miga chwytliwymi kawałkami Marka Ronsona? Ależ tu się dzieje! Ależ emocji dostarczają Boneshaker gdy skaczą tematami, bo już przed szóstą minutą wszystko zwalnia, jakby kończyła się benzyna w baku, a rytm staje się kanciasty. To chwilowy efekt, bo po chwili Nilssen-Love znowu dorzuca do pieca, pałeczki szybko zahaczają o bębny i talerze, a saksofon sieka i tnie otaczające muzyków płótno dźwięków.

Ciekawe, że ostatni i najkrótszy na płycie utwór „Echo Clang” jest jednocześnie najspokojniejszym i najdłużej ciągnącym się nagraniem Fake Music. Powolne intro trwające niespełna pięć minut brzmi jak próbowanie się przed wspólnym jamowaniem. Jak dostrajanie instrumentów, jak badanie własnych możliwości przy pierwszym spotkaniu. Werble gdzieś tam się trzęsą, rozciąga się drone na dęciaku, czy to smyczek przejeżdża po strunach kontrabasu? W tle słychać grzechotkę, struny wybrzmiewają pojedynczo. I dopiero gdzieś od późnej połowy zaczyna się free jazzowe granie pełną parą. To krótkie momenty energii, małe wybuchy, raczej – w porównaniu do pierwszych dwóch tracków i wcześniejszych płyt Boneshaker – fajerwerki niż poważne działo. Ale warto skupić się na saksofonowym temacie trwającym nieco ponad dwie i pół minuty do zamknięcia „Echo Clang”. Dialog saksofonu z perkusją, jak bit wchodzi w te klasycznie brzmiące partie Marsa Williamsa, naprawdę rewelacyjna końcówka.

NASZA OCENA (rok po fakcie): 8.5

NASZA SKALA OCEN

A JAK OCENIAMY?
FYHOWA OCENA (ŚREDNIA)
%d bloggers like this: