Z Karoliną Rec spotkaliśmy się z okazji premiery jej solowej płyty Resina, wydanej 30 września nakładem 130701, czyli post-klasycznej odnogi FatCata – wytwórni, dzięki której zaistniały takie zespoły jak Animal Collective czy Sigur Rós.
Każdy, kto choć przez chwilę interesował się polską sceną niezależną, z pewnością kojarzy Karolinę Rec chociażby ze współpracy z Michałem Bielą, Natalią Fiedorczuk, Tobiaszem Bilińskim czy Olivierem Heimem. Mimo wieloletniej obecności na scenie oraz licznych kompozycji filmowych i teatralnych na koncie, Karolina zdecydowała się wydać solowy album dopiero jesienią tego roku. To prawdziwy solowy debiut z przytupem, bo wydany przez dobrze znaną brytyjską wytwórnię FatCat. Siedem kompozycji, które złożyły się na album zatytułowany po prostu Resina, to pełen energii mariaż wiolonczeli z looperem. Oczarowani występem Karoliny podczas festiwalu Unsound postanowiliśmy spotkać się z nią, by porozmawiać o zaletach muzycznego wykształcenia, współpracy z Maciejem Cieślakiem i nieśmiałych początkach jej życiowej przygody z wiolonczelą.
***
Zdradzisz, co kombinujecie z Natalią Zamilską? Będzie z tego jakiś materiał?
(śmiech) Bardzo dobrze nam się razem pracuje, natomiast absolutnie nie wytwarzamy w sobie jakiegokolwiek ciśnienia. Nie chcemy popłynąć na fali jakiegoś sztucznie wykreowanego zapotrzebowania albo jedynie przekonania, że to by było dobre z komercyjnego punktu widzenia. Nie mamy więc żadnych konkretnych planów. Myślę, że może coś z tego będzie, ale może to być na przykład tylko jeden kawałek. Na tyle dobrze dogadujemy się z Natalią w sferze prywatnej, że nie chcemy, żeby wpływała na nią sfera zawodowa. Z drugiej strony rozumiemy się także muzycznie, więc chyba spróbujemy coś zrobić razem. Nie mówię nie, ale nie chcę też niczego obiecywać, bo nie wiem, co się wydarzy. Chęć jest, ale zobaczymy…
Po raz pierwszy współpracowałyście z Natalią przy okazji Odcinka Mizofonicznego (organizowanego przez gdański Instytut Kultury Miejskiej), czy wpadłyście już gdzieś na siebie wcześniej?
Mamy duże grono wspólnych znajomych, a Natalia robiła zalążki wspólnego materiału z Natalią Fiedorczuk, z którą ja z kolei przez wiele lat grałam i robiłam muzykę teatralną. To było więc dosyć zabawne, że poznałyśmy się w tak formalnej sytuacji, dopiero podczas przygotowań do tego wydarzenia, w czerwcu tego roku.
Przez ostatnie lata współpracowałaś z wieloma muzykami. Myślisz, że to dobry warsztat i dobre rozeznanie w tym, jak funkcjonuje scena muzyczna przed rozpoczęciem przygody solowej?
Myślę, że kiedy zaczynałam grać – czy z Maćkiem Cieślakiem, czy z Michałem Bielą albo Natalią (Fiedorczuk – przyp. red.) raczej nie miałam sprecyzowanego podejścia do swojej przyszłej twórczości. Absolutnie cieszyłam się chwilą i tym, że gram w zespole, co sprawiało i nadal sprawia mi ogromną frajdę – robienie czegoś razem, spotykanie się w sensie twórczym w jednym miejscu. Nigdy nie miałam więc instrumentalnego stosunku do zespołów, nie traktowałam tego jako etapu czy kroku do tego, by zacząć robić materiał solo. To się narodziło bardziej naturalnie. Nawet przez jakiś czas byłam delikatnie podszczypywana i zachęcana, żeby coś robić samodzielnie, ale nie czułam się wtedy gotowa. Wydarzyło się to dopiero wtedy, kiedy byłam pewna, że jestem w stanie powiedzieć coś swoim językiem. Z obecnego punktu widzenia można więc stwierdzić, że te zespoły były jakimś etapem, ale nie podchodziłam tak do tego w momencie, kiedy w nich uczestniczyłam.
Czyli Michał Biela czy Maciej Cieślak?
(śmiech) Producentem płyty jest Maciej, natomiast w przyszłości grać będę nadal z Michałem, mam nadzieję. Więc to dość zabawna sytuacja – znaleźć się pomiędzy nimi, gdzie każdy z nich jest silną osobowością. Natomiast muszę przyznać, że ze współpracy z Maćkiem przy płycie jestem bardzo zadowolona. To on ją produkował, nagrywał – wszystko wydarzyło się u niego w studiu. Robiliśmy razem miksy, zastanawialiśmy się, komu powierzyć mastering.
Maciek ma specyficzne podejście do nagrywania, ale wiedziałam, że jeśli chodzi o wiolonczelę, jej brzmienie i w ogóle o te konkretne kompozycje, nikt nie wyczuje tego lepiej niż on. Mamy ze sobą wiele punktów stycznych, jeżeli chodzi o podejście do kompozycji i wiedziałam, że nie będę musiała używać zbyt wielu słów, żeby doskonale wiedział, o co mi chodzi. I faktycznie tak było. Bardzo szybko byliśmy w stanie wybrać najlepszą wersję każdego utworu. Bardzo szybko udało nam się też cały materiał zmiksować – tak, Maciej Cieślak potrafi szybko miksować! (śmiech) Decydując się na współpracę z Maciejem, wiedziałam więc, że uniknę wielu niepotrzebnych nieporozumień. Często też radziłam się go w różnych kwestiach formalnych…
Jak długo powstawał ten materiał?
Myślę, że dość długo, bo bardzo długo nie wiedziałam, czy będę grała solo. To były takie domowe próby i podchody przy okazji różnych innych rzeczy. Na przykład przyjaciółka poprosiła mnie, żebym nagrała króciutki fragment do jej filmu i przy okazji tego nagle zaczęły powstawać przedziwne kompozycje. I tak to się bardzo powoli zbierało. Aż w pewnym momencie Michał Biela zakomunikował, że zagram z nim koncert na Chłodnej. Grał wtedy jeden z pierwszych swoich koncertów solo i powiedział, że słyszał, że coś tam sobie dłubię i że zagram tego samego wieczora, po prostu. Wpadłam więc w popłoch, ale faktycznie z iluśtam rozgrzebanych pomysłów ułożyłam kilka kompozycji. Był to w pewnym sensie moment zwrotny, kiedy zbudowałam rodzaj szkieletu, na którym do dziś bazuję. Dużo czasu zajęło mi stwierdzenie, że jestem w stanie być przekonująca w tym, co robię.
Dlaczego w ogóle wiolonczela? To dość czasochłonny w przyswojeniu instrument…
No niestety jako ośmiolatka jeszcze nie wiedziałam, co mnie czeka. (śmiech) Chciałam być pianistką, bo usłyszałam kiedyś przez przypadek w szkole, jak moja koleżanka grała na pianinie i bardzo mi się to spodobało. Oczywiście wymusiłam więc na mamie, żeby zapisała mnie na lekcje pianina. Całkiem dobrze mi to nawet szło i nauczycielka stwierdziła, że trzeba mnie wysłać do szkoły muzycznej. Ale okazało się, że mając osiem, prawie dziewięć lat byłam za stara na fortepian. Podejmowano jakieś próby przepchnięcia mnie (do klasy fortepianu) mimo to, jednak bardzo dobrze, że się nie udało. Zaproponowano mi więc wiolonczelę, flet albo gitarę. Nie wiedziałam wtedy, jak wygląda wiolonczela, ale zgodziłam się pójść na lekcję próbną i po tej pierwszej lekcji wiedziałam już, że będę grała na wiolonczeli. Oto cała historia. I rzeczywiście niestety jest to instrument dosyć zaborczy. Dojście do pewnego poziomu (a ja absolutnie nie jestem wirtuozem), wymagało kilkunastu lat.
Jeżeli chodzi o muzyczną edukację, to często słyszę argumenty, że zamyka ona umysł na eksperymenty i wtłacza człowieka w określoną formę. Czy odczułaś to jakoś po sobie?
Mam niestety dość krytyczną opinię na temat moich koleżanek i kolegów. W szkole głównie nacisk kładzie się na „tresurę” – ja miałam takie odczucie. Nawet jeżeli dostaje się materiał do interpretacji, to jest trochę tak, jak z interpretacjami wiersza na języku polskim: jest właściwie tylko jedna główna słuszna. Od niej może są jakieś odstępstwa, można pokusić się o jakiś rys indywidualny, ale Bacha należy grać w określony sposób, Schuberta w inny, itd. Taka postawa plus nacisk na umiejętności przede wszystkim techniczne, bez zaplecza typu improwizacja, słuchanie współczesnej muzyki, uczenie się historii muzyki bez odniesienia do tego, co się dzieje teraz, siłą rzeczy jest ograniczające.
Miałam też przykre wrażenie i nie do końca wiem dlaczego tak się dzieje, ale często muzycy klasyczni, mają – przepraszam – „dyskusyjny” gust muzyczny. Bo możemy się spierać o to, że ktoś lubi taką alternatywę albo inną, ale często miałam odczucie, że zatrzymywali się – jeżeli chodzi o temat popkultury i muzyki alternatywnej – na jakichś niewiarygodnych wręcz kliszach. Nie wiem z czego to wynika, ale być może właśnie z braku motywacji do wychodzenia poza schemat i trzymania się pewniaków.
Zastanawiam się, jak moi koledzy i koleżanki mnie postrzegają. Jestem trochę kompozytorem, ale nie skończyłam wydziału kompozycji, gram na wiolonczeli, ale wirtuozem też nie jestem. I mam wrażenie, że nie do końca wiadomo, co ze mną zrobić. (śmiech) Muzyka alternatywna bardzo dąży do spotkania z klasyczną, natomiast w drugą stronę mam wrażenie, że to niekoniecznie działa. Przez pewien czas myślałam, że przestanę grać na wiolonczeli, bo nie chciałam być wirtuozem, nie widziałam się w tej roli i nie mam chyba tego typu zdolności. Nie chciałam też grać w orkiestrze i wydawało mi się, że raczej nic już z tego nie wyjdzie. W każdym razie, żeby zdecydować się na dalsze granie, potrzebowałam zupełnie nieklasycznych impulsów. Okazało się, że szczęśliwie spotkałam Maćka i tak to się później potoczyło. Zupełnie inaczej, niż sobie wyobrażałam.
Słuchając twojej porannej sesji na festiwalu Unsound, pierwszy raz zacząłem się zastanawiać, może z racji tego, że Unsound promuje podobne zestawienia, jak brzmiałaby twoja wiolonczela w obecnej formie, ale wzbogacona o elektroniczne podbicie. Ty już masz w swoim CV mariaże z muzyką elektroniczną, chociażby w duecie z Rafałem Dętkosiem w projekcie Rec+Abstrakt.
Akurat nie do końca odnalazłam się w tym projekcie, ale nie wykluczam, że coś podobnego nastąpi w przyszłości. Korci mnie bardzo, żeby czegoś takiego spróbować. Myślę, że Natalia Zamilska jest postacią, która może na to wpłynąć. (śmiech) Nie boję się tego, chętnie spróbowałabym i pewnie to się wydarzy prędzej czy później. Natomiast punkt wyjścia, początek, chciałabym znaleźć w samej wiolonczeli. Dlatego płyta i moje koncerty wyglądają właśnie w ten sposób, że opieram się przede wszystkim na tym, co daje mi instrument. Wiolonczela jest kojarzona głównie jako instrument mocno klasyczny, delikatny, co chyba niezupełnie leży w jej naturze. Miałam więc ogromną ochotę, żeby sprawdzić, co da się z niej wycisnąć, nie myśląc o niej klasycznie. Więc połączenia z elektroniką absolutnie się nie obawiam, ale musi nastąpić zgranie osobowości oraz podejścia do barwy i rodzaju elektroniki.
Pomysł na grę z wykorzystaniem loopera i w ten sposób stopniowe budowanie utworu poprzez dokładanie kolejnych partii pojawił się w twojej głowie naturalnie, czy był efektem ewolucji i w zasadzie jedyną możliwością, by zagrać przygotowany materiał solo?
Faktycznie, pomysł był taki, żeby wszystkie te utwory dało się zagrać live od A do Z, w stu procentach. Bardzo mi na tym zależało i to się udało. Ale zanim do tego doszło, spotkałam się z looperem i stwierdziłam, że mogę, użyjmy tego słowa, skomponować utwory z wykorzystaniem tego narzędzia. I to był punkt wyjścia. Najpierw więc skupiłam się na tym, żeby w ogóle coś stworzyć, a potem okazało się, że to jest również świetne narzędzie do grania live. I faktycznie jedno z drugim można pogodzić.
Granie z looperem na żywo wymaga chyba dość sporej samodyscypliny…
Fakt, trzeba sporo ćwiczyć, bo looper jest dość bezlitosny i bardzo łatwo zepsuć kompozycję wykonywaną na żywo. Do każdego koncertu przygotowuję się więc poniekąd na nowo, ale zostawiam sobie też margines swobody i miejsce na improwizację, żeby absolutnie nie odtwarzać utworów 1:1. Podejrzewam, że wtedy po trzech koncertach miałabym dosyć. A dzięki temu, że mają one dość otwartą formę, cały czas sprawia mi to ogromną frajdę: rozwijam dramaturgię, przesuwam granicę coraz dalej, wymagam od siebie coraz więcej. Mam wrażenie, że to jest bardzo istotne, wprowadza ważny element rytuału „grania na żywo”, pozwala utrzymać pewną intensywność. Publiczność, słuchacze też wyczuwają, że to nie są „odgrywane” kompozycje, tylko zawsze może wydarzyć się coś, co nawet mnie zaskoczy. I to się faktycznie zdarza.
Od ponad miesiąca możemy już słuchać twojego solowego albumu. Wydała go wytwórnia FatCat, a właściwie jej odnoga 130701. To kierunek, który większość muzyków przyjmuje nieśmiało jako cel dążeń, a ty to po prostu zrobiłaś. To był proces, stopniowe podchody – jak wyglądały kulisy dopięcia kontraktu z FatCatem?
Kiedy nagrałam ten materiał (był właściwie gotowy do wydania, już chyba nawet po masteringu), zaczęłam zastanawiać się, gdzie go można wydać. I miałam problem. Myślałam o paru opcjach, ale miałam wrażenie, że w przypadku każdej z nich byłoby to trochę doklejenie się na siłę. Byłam z niego na tyle zadowolona, że postanowiłam „odrobić” pracę domową i powysyłałam maile do zagranicznych wytwórni – po prostu. Przygotowałam się, dowiedziałam gdzie czego oczekują (link czy płyta itp.) i zaczęłam to po prostu robić. Dosyć szybko odezwał się właśnie FatCat. Moment, kiedy zobaczyłam w skrzynce pierwszego maila od nich pamiętam bardzo dobrze. Ten pierwszy mail był absolutnie niezobowiązujący, po prostu badał grunt. Poproszono mnie o przesłanie całego materiału i zaczęła się konwersacja, z której dało się wyczuć, że są zainteresowani wydaniem.
W którymś momencie, po którymś mailu, padła taka deklaracja i pozostała właściwie wyłącznie kwestia ustalenia konkretnego terminu. Tę intencję dało się wyczuć od początku, natomiast wiadomo, że nikt w pierwszym mailu nie powie osobie, której nigdy nie widział na oczy, że „tak – wydamy cię tu i teraz”. Cała ta historia to była jednak właściwie kwestią maila. Nikogo w FatCatcie nie znałam, nie miałam tam przyjaciół, którzy utorowali mi drogę, nie weszłam jakoś bokiem, nie przekazałam tego dema komuś, kto przekazał je „właściwej” osobie. Po prostu wysłałam maila. (śmiech)
Czyli to oznacza, że wytwórnie jednak sprawdzają skrzynki, czytają maile i słuchają przesyłanych im demówek…
To, co bardzo mi się podoba w FatCat, to cały czas żywy etos niezależności i naprawdę oddolnego działania. Wbrew pozorom, przesłuchują demówki, są zainteresowani tym, co się dzieje w muzyce nie tylko brytyjskiej i podpisują kontrakty z artystami, których nie znają, ale po prostu podoba im się grana przez nich muzyka. Dla mnie było to dosyć niespodziewane.
I wzięli twój materiał po prostu w całości, czy mieli jakieś zastrzeżenia, uwagi, prosili o jakieś korekty?
Wzięli go w całości. Ta wytwórnia szuka artystów nowych, nieznanych, nieodkrytych, ale chodzi głównie o takich, którzy są bardzo mocno określeni – wiedzą, czego chcą, mają wyrazisty pomysł na swoją twórczość. Mam wrażenie, że nie lubią za bardzo ingerować w materiał. Wolą raczej dostać rzecz, w przypadku której są pewni także tego, że sam artysta jest pewien, jak jego materiał powinien wyglądać, jaki efekt chciałby uzyskać. Mój materiał wszedł więc do katalogu wytwórni w takiej kolejności i w takiej formie, w jakiej został wysłany, zaproponowany.
Po wydaniu albumu poszłaś za ciosem i dołączyłaś do grona artystów zrzeszonych w Mute Song. Jak wygląda współpraca z tym podmiotem z punktu widzenia muzyka? Korzystając ze swoich koneksji i możliwości, publisher załatwia wszystko lub prawie wszystko, a ty potem cieszysz ucho, kiedy słyszysz swój utwór na przykład w filmowej produkcji?
Publishing jest chyba w Polsce cały czas zagadkową instytucją. Może się mylę, ale mam wrażenie, że ciągle niewiele osób wie, na czym to polega. Nie mamy też u nas wielu dużych publishingów, poza majorsami, którzy otwierają tutaj swoje biura czy oddziały. A faktycznie publisher jest pośrednikiem między kompozytorem a jego potencjalnym zleceniodawcą. Stoją za tym osoby, które obracają się w środowisku producentów, reżyserów, mają wyrobione relacje w środowisku i w dodatku starają się jeszcze dobrze łączyć kompozytora z danym projektem. Potem możliwości w zasadzie są dwie. Pierwsza to możliwość umieszczenia gotowego utworu z płyty np. w filmie, a druga to parowanie twórców na zasadzie twórczych duetów.
W przypadku tej opcji mogę zostać zaproponowana jako twórca muzyki filmowej, którą stworzę od podstaw. Na rynkach zachodnich to jest już dosyć rozwinięta sytuacja. Dobry publisher dla twórcy, który chce pisać muzykę filmową czy do spektakli, albo nawet reklam, to podstawa. Gdyby nie to, nie miałabym chyba nigdy w życiu szansy, żeby dostać się do jakiejś brytyjskiej produkcji. Nic takiego się jeszcze nie wydarzyło, ale (z oczywistych względów) bardzo cieszę się, że do tej współpracy doszło.
A jak wygląda u ciebie kwestia koncertów? Był występ na Unsoundzie, potem NinA – wszystko w dość luźnych odstępach. Nie marzy ci się taka prawdziwie rzeźnicka trasa?
Jeszcze nie mam tak napiętego kalendarza koncertowego, żeby grać rzeźnickie trasy. Ale bardzo chętnie spróbowałabym takiej trasy, grania koncertów dzień po dniu. Bardzo mocno przeżywam każdy koncert, a to pomogłoby mi wejść w formę rytuału, zdjąć niepotrzebne napięcie. Mam w ogóle wrażenie, że muzyka tzw. post-klasyczna dopiero znajduje sobie w Polsce miejsce. Bo nie do końca jeszcze wiadomo, co z nią zrobić – nie jest to muzyka klasyczna, nie jest to też coś można łatwo „ometkować” nazwą muzyka współczesna. Pojawia się więc problem jak to nazwać, jak pokazać itp. Przede mną takim typowym post-klasykiem był Stefan Wesołowski. Mam wrażenie, że mógłby na polskiej scenie zaistnieć dużo bardziej, ale też chyba nie do końca wiedziano co z nim zrobić. Nie ukrywam więc, że zaczynam też grać za granicą. Obiecujące jest to, że niedawno nawiązałam kontakt z zagraniczną agencją i w ten sposób niebawem może uda się zorganizować więcej koncertów.