Czternasta edycja Nowej Muzyki to już historia. Historia, którą wszyscy razem stworzyliśmy.
Katowicka Strefa Kultury to jedna z najbardziej ekscytujących scenerii na festiwalowej mapie Polski. Ekscytująca na tyle, że naprawdę niewiele zagranicznych imprez outdoorowych jest w stanie z nią konkurować. Nowoczesne bryły Centrum Kongresowego i NOSPR, genialnie skomponowane z pasmami zieleni, stanowią świetny kontrapunkt dla szybu kopalnianego KWK Katowice i pozostałych, odrestaurowanych budynków kopalni. W takiej otoczce muzyka musi smakować lepiej niż w standardowych warunkach. Nic więc dziwnego, że frekwencja TNMK stale rośnie, a tegoroczna edycja była pod tym względem rekordowa. Podejrzewam, że spora w tym zasługa legendarnego headlinera, czyli Kraftwerk z ich show wzbogaconym o wizualizacje 3D. Dla mnie jednak od wielu lat Tauron nie jest festiwalem headlinerów. To nie nazwiska i pseudonimy artystyczne wytłuszczone na plakatach największym fontem wspominam z największymi emocjami. Jasne – są one katalizatorem, napędzającym i elektryzującym publiczność oraz podnoszącym rangę festiwalu, ale ulegam nieodpartemu wrażeniu, że kreatorem wspomnień nie są koncerty spędzone w gęstym tłumie, ale raczej momenty takie jak sobotni set Nazara, który frekwencyjnie okropnie mnie zasmucił – pokrywał się w całości z występem Skepty, przez co pod didżejką tańczyło ledwie 30-40 osób. Z drugiej strony – tej muzycznej – był jednym z najmocniejszych akcentów tegorocznej edycji. Z taką siłą, agresją i zaangażowaniem nie zagrał chyba nikt inny. Po garstce ludzi, którzy mniej lub bardziej celowo zrezygnowali z koncertu króla grime’u widać było, jak wielki ładunek emocjonalny niesie muzyka grana przez innego króla – zdekonstruowanego kuduro rodem z Angoli.
>> Zobacz fotorelację z tegorocznej edycji festiwalu Tauron Nowa Muzyka
Takich momentów było więcej. Bardzo intymny, ale nadzwyczaj ekspresyjny występ dał włoski perkusista Andrea Belfi, który dla mnie okazał się jednym z festiwalowych objawień, bo przed przyjazdem do Katowic wiedziałem tylko, że taka osoba zagra – nic więcej. Świetny set, chociaż po przeciwnej stronie muzycznej palety emocji zaprezentowała reprezentantka Oramics – dogheadsurigeri. Tu punktem zbornym dla wielu mógł okazać się balansujący na cienkiej granicy absurdu blend mrocznej, bassowej elektroniki z gabberowo-wiksowymi przerywnikami (kto nie skakał na „Explosion” Kalwi&Remi ten niech pluje sobie w brodę!). Warszawski kolektyw, na zaproszenie Wojtka Kucharczyka, kuratora sceny Future!/Karbon, zaprezentował całą paletę swoich reprezentantek oraz jedynego reprezentanta – AVTOMATA. Dzieląc scenę z równie mocno zaangażowanymi w walkę z wykluczeniem i równie śmiało poruszającymi drażliwe kwestie społeczne artystkami, jak coucou chloe, Fatima Al Qadiri i LAFAWNDAH, udało się im zbudować spójny przekaz, który świetnie opisuje dewiza MESTIÇO – innego kolektywu, którego członkinią jest wspomniana dogheadsurigeri: „no boundaries, no genres, no genders, no borders, no specifications”. Bardzo cieszy, że organizatorzy festiwalu nie pozostali obojętni na rosnące w siłę na polskiej scenie muzycznej zjawiska, dając wyraz poparcia inicjatywom, które w zalążku zupełnie nie celowały w duże festiwalowe sceny.
Wracając do coucou, od czasu premiery epki Naugty Dog aż do festiwalowego spotkania nie było chyba dnia, w którym nie przesłuchałbym chociaż raz jej nowego materiału. Francuzka udowodniła, że na żywo uwodzi jeszcze skuteczniej niż w wersji studyjnej. Jej występ, przełożony z piątku na sobotę, nieco pokrzyżował moje festiwalowe plany, jednak bez cienia zawahania zrezygnowałem i z koncertu islandzkich wyjadaczy z GusGus, i z drugiej połowy naprawdę mocnego seta grającej po sąsiedzku Laurel Halo. W kategorii sceniczny performance zwycięzca mógł być jednak tylko jeden – Yves Tumor. Po koncercie co prawda słyszałem wiele głosów zawodu – że półplayback to nie to, czego oczekuje się od artysty tego formatu. Rzeczywiście – dla osób stojących z dala od sceny, śpiewane na spółkę z publicznością utwory mogły po pewnym czasie stać się mało interesujące. Taka jednak jest specyfika koncertów Seana Bowiego, o czym mogliśmy się już przekonać i w trakcie zeszłorocznego Avant Artu i trzy lata temu na Unsoundzie. Tumor co chwila przechadzał się wzdłuż barierek, wskakiwał na nie, wchodził w fizyczne interakcje z tłumem, po czym kończył na ramionach wyraźnie zakłopotanych całym zamieszaniem ochroniarzy. To był właśnie jeden z tych momentów, w których utwierdziłem się w przekonaniu, że koncert nie służy wiernemu odegraniu kawałków z albumu. Występ live ma budować historię, podążać własną ścieżką, ale też nie być wolnym od drobnych potknięć. Poprawnych, miło odegranych występów nikt nie zapamiętuje na lata. To performance pełne nieoczekiwanych zwrotów akcji, czasem nawet wprawiające nas w poczucie irytacji, wspominamy najchętniej. Prawie każda historia z lat szkolnych koncentruje się przecież wokół mniej lub bardziej przypałowej akcji. Dajmy więc artystom się zaskakiwać i nie oczekujmy od nich nudnej poprawności.
Kiedy po powrocie z festiwalu znajomi w pracy zadają magiczne pytanie „i jak było?”, zazwyczaj mamy przygotowaną listę zespołów, które i tak niewiele im powiedzą. W przypadku tegorocznej edycji występem, o którym nie wypada nie wspomnieć, zdając festiwalową relację, jest piątkowy set Bjarkiego. Powiedzieć o nim, że był mocny, to niedoszacowanie jak stąd do księżyca. Islandczyk wysadził z butów absolutnie każdego, kto chociaż na chwilę pojawił się w okolicach sceny Tauron Music Hall, chociaż odnoszę wrażenie, że bardziej odpowiednią miejscówką na taki odlot były dach katowickiego Spodka. Odpowiadając na pytania znajomych, nie zapomnijcie też o secie Kornéla Kovácsa. Chociaż w zestawieniu z Bjarkim to zupełnie inna planeta, to założyciel Studio Barnhus również skutecznie rozruszał towarzystwo, a jego set zdecydowanie sprzyjał networkingowi i wspólnemu tupaniu ze znajomymi. Scena Red Bull Music, na której występował pochodzący z Węgier a urodzony w Szwecji producent w zasadzie przez całe dwa wieczory nakręcała imprezowy vibe, serwując najbardziej przystępną i lekkostrawną odsłonę elektroniki. Była więc wymarzoną miejscówką na reset po wymagających większego zaangażowania występach Amnesii Scanner czy MUKI. W kategorii „niezobowiązująca impreza” bardzo miłym akcentem były też niezapowiedziane występy górniczej orkiestry dętej w strefie pewnego ziołowego, niemieckiego likieru. Repertuar? Same popowe bangery – od Daft Punk do Kayah i Bregovica. W takich okolicznościach burgery i falafle z pobliskiej strefy gastro wchodziły jeszcze lepiej!
Na koniec każdego festiwalu, kiedy wczesnym rankiem wleczemy nogę za nogą najpierw do bramek, potem do taksy (chyba że spanie ma się zaraz przy terenie festiwalu – polecamy!), a potem jeszcze do domu/hotelu, marząc tylko o miękkiej poduszce, zawsze w tyle głowy pojawia się pytanie „wrócę za rok?” Ja na to pytanie w zasadzie odpowiedziałem sobie już chwilę po wejściu w piątek. A wy dacie się ponownie skusić Nowej Muzyce?