Po intensywnym tygodniu, podczas którego nadrobiłam kilka podstawowych zaległości i przeżyłam kilka epifanii (i kilka strasznych rozczarowań), przyszedł czas na rozliczenia. Tym razem w formie znaków zapytania.
Po pierwsze: Czy Briana Wilsona można/warto/wypada jeszcze oglądać na scenie?
Bardzo mi na tym występie zależało – bo Beach Boys to zespół-rówieśnik Beatlesów, pod względem umiejętności artystycznych dorównujący brytyjskim kuzynom. Bo Brian Wilson jest ikoną współczesnej muzyki, jedną z ostatnich stąpających po tym padole, co szczególnie wzrusza w 2016 roku, który mocno nadwątlił zasoby żyjących legend. Bo Pet Sounds to płyta niesamowita, doskonała, niegdyś uznawana za dziwaczną, niepoważną, że jak to orkiestra i dzwonki rowerów, i szczekające psy? No dobra, tak było w Stanach, gdzie 11 album w dorobku zespołu po prostu zaskoczył publiczność – w Wielkiej Brytanii słuchacze byli na nią gotowi.
50 lat później album jest fundamentem muzycznej historii, zmieniającym właściwie wszystko, co sądzono na temat rocka i popu: czego wypada używać w kompozycjach, eksplorując nowe rytmy, brzmienia, instrumenty, harmonie. I tak grają ją dzisiaj zaproszeni przez Wilsona muzycy – niemała orkiestra, znajomi sprzed lat, byli gitarzyści The Rolling Stones i zażywni 50-latkowie śpiewający obłędnym falsetem. W repertuarze mają klasyki Halloween i, na moje oko, naprawdę dobrze czują się na scenie. Są małe żarty, krótkie zapowiedzi, komplementy, solowe popisy, no i kupa dobrej muzyki, którą znają na pamięć nawet superbrodaci metalowcy wyglądający jak prosto z Harleya.
Przegapiłam niestety lwią część Pet Sounds, zostając na Autolux (mam wrażenie, że prędzej znów zobaczę Wilsona niż grupę z Los Angeles) – ale wciąż zostało na liście kilkanaście doskonałych kawałków, w tym „Good Vibrations”, „Surfin’ USA”, „Fun, Fun, Fun” i „I Get Around”. Taaak. Nawet jeśli głos Wilsona nie jest już tak spektakularny, wielu 73-latków może mu pozazdrościć muzycznej formy.
Podczas niedzielnego lunchu dostałam opieprz od nowo poznanego DJ-a z Barcelony, który stwierdził, że nie wypada oglądać Wilsona na żywo, bo to zombie. I że to brak szacunku. Z wywiadów nie można co prawda odnieść takiego wrażenia, no ale – czy ktoś z was też tak uważa? Jak odnosić się do uratowanych z piekła muzyków wracających na scenę w podeszłym wieku?
Po drugie: czy Radiohead to zespół pokolenia?
W sumie pewnie wszyscy znamy odpowiedź na to pytanie, chociaż jakoś tak trudno było mi na początku zaakceptować samą ideę zespołu pokolenia w kontekście generacji hipsterów. Hipsterka to nie pokolenie, to masa udająca zbiór jednostek, w sumie nawet z powodzeniem, gdyby nie to, że już prawie wszyscy mamy kolorowe włosy i tatuaże. Kontrkultura została przez nas zaabsorbowana, bunt zasymilowany, ozdobiony zdjęciem z polaroida.
A jednak, mamy swój zespół, co znaczy, że mamy wspólny kod, łącznik, coś, o czym możemy gadać z każdą osobą w kolorowych skarpetkach i z malowniczo wygolonym kawałkiem głowy. Tym zespołem jest Radiohead, które umiejętnie z resztą kreuje na siebie popyt – gra wybrednie, nieczęsto, nagrywa albumy może nie raz na wieki, ale interwały od 2003 roku zrobiły się dość długie.
Więc kiedy Radiohead wyszli na scenę w piątek wieczorem w Barcelonie, dziesiątki tysięcy osób zamilkły na dwie i pół godziny. Naprawdę. Nie mogłam w to uwierzyć po czwartkowej traumie (o tym niżej), ale jest przynajmniej jedno uniwersalne, łączące tą masę sacrum, którego młodzi i starsi nie ważą się tknąć, wyśmiać, nadszarpać pijanym bełkotem czy nieznajomością tekstów. Thom Yorke z kolegami dali zresztą koncert potwierdzający wszelki hajp czy sekciarskie zachowania: to było katharsis, przeżycie duchowe. Ich minimalistyczny (naznaczony pojedynczymi wyjątkami, jak na przykład przy „Everything in its right place”, które pasowałoby w swojej minimal-tech formie do nowej płyty Yorke’a), przepięknie zagrany występ. Najcudowniejszym momentem była dla mnie „Karma Police”, które publiczność śpiewała jeszcze długo po tym, jak muzycy skończyli grać. I w ogóle pełno było takich zbiorowych uniesień, bo Radiogłowi zagrali nam klasyków co niemiara – „No Surprises”, „The National Anthem”, „Pyramid Song”, „Paranoid Android”, „Street Spirit”, nawet cholerne „Creep” było.
Zastanawiałam się, czy wypada liczyć na ten utwór na liście. A jednak, zagrali, na samiutki koniec, może i wcale nie najlepszą swoją piosenkę, raczej hipsterski hymn opiewający odstawanie od normy. Coś w tym jest – Radiohead opisali pojebanie tego świata, dewocję, technologię, newralgiczność, historie o byciu trochę psycholem w świecie pełnym psycholi, izolację i generacje X i Y w ogóle. To uproszczenia, bo Yorke jest poetą, ale pozwalają mi one na uogólnienie: wszyscy kochamy Radiohead, i mamy po temu swoje dobre powody.
Po trzecie: dlaczego ludzie krzyczą na koncertach?
Zachowanie młodzieży na koncercie LCD dało mi do myślenia – jak to kurde, Murphy zniknął ze sceny, niby na dobre, kilka lat temu, wielu z nas nie miało okazji zobaczyć LCD nigdy w życiu, ich płyty są jednymi z najlepszych rzeczy, jakie ukazały się w ostatnich dwóch dekadach na rynku muzycznym, a te gnojki gadają? Właściwie to nie gadają, ja już ledwo słyszę ten koncert.
I nie żeby show był słaby, a skądże – Murphy i zespół, zespół z prawdziwego zdarzenia, grający na tych wszystkich starych syntezatorach, amplifikatorach, cowbellach (jak cowbell brzmi, to tłum krzyczy jeszcze bardziej), bo przecież DFA records mają więcej sprzętu niż Ty. i z cudowną wokalistką. Ten właśnie Murphy, pięć lat od ostatniej wizyty w Europie, wchodzi na scenę pod wielką disco kulą i zaczyna show „The time has come”: teraz chyba wszyscy doznajemy czegoś niesamowitego? To jest ekstaza, to jest impreza dla geeków, fanów MDMA i rodzin z dziećmi. LCD udało się napisać piosenki, które są na cienkiej, pięknej i trudnej granicy nasycenia, różnorodności i idealnej prostoty. To kawałki, na których meloman zawiesi się na godziny dla rozpoznania wszystkich smaczków, drobnostek, ozdobników, szczegółów – i do których beztrosko tańczy się po kilku browarach. Niestety tłum zagadał koncert na naszej szerokości i wysokości geograficznej, i strasznie mnie to frustrowało, bo występ był cudowny nawet z tej strasznej perspektywy.
Dostaliśmy wszyskiego po trochę, i super intensywne hiciory w stylu „Tribulations”, i nostalgiczne dziełka w stylu „Home” i „New York, I Love You But You’re Bringing Me Down”. Naprawdę, czekam na powtórkę w Gdyni i liczę na dobre zachowanie. Będę też pod sceną dużo wcześniej, obiecuję.
I wreszcie: czy Primavera powinna wprowadzić limity dla Brytyjczyków?
Wiem, wiem, to głupie pytanie, i nie do końca o to chodzi. Chodzi bardziej o tendencję festiwalu, który postanowił się wreszcie wyprzedać (mając Radiohead w line-upie, nie jest to trudne), wyprzedał się więc bez trudu i naraził publiczność na niemałe trudności. Po pierwsze, Primavera znowu się rozrosła (opuściłam 2015 rok, ale była to moja szósta wycieczka do Barcelony z tej okazji, widziałam więc, jak ten stosunkowo niewielki acz imponujący programem festiwal nadmuchuje się z roku na rok) – dystanse od sceny do sceny pokonuje się więc nawet autobusem, bo naprawdę jest daleko. Co więcej, tym razem Bowers and Wilkins, ciasny i gorący namiot z elektroniką, został przesadzony znad morza za sceną Ray Ban na… drugą stronę portu, za mostem… Nawet tam nie dotarłam w tym roku.
Po drugie, ludzi było od cholery. O wiele za dużo. Zespoły oglądało się niemalże spod drugiej sceny, szczególnie w przypadku ustawionych na wprost siebie H&M i Heinekena, na których grała większość głównych gwiazd. Cwani festiwalowicze odbijali się więc od jednej do drugiej barierki, nigdy nie opuszczając cennego terytorium, a jeśli ktoś przypadkiem wybrał się daleko zobaczyć coś innego, zwykle jedyną opcją było sterczenie na końcu świata, przeważnie w ścisłym gronie pijanych nastoletnich Brytyjczyków, którzy zdecydowanie nie przyjechali tu dla muzyki.
Przemieszczanie się z jednego końca na drugi nie było zresztą nigdy łatwe, bo zawsze towarzyszy ci rzeka melomanów. Za rok chyba jedynym wyjściem będzie odpuścić wszystkie większe sceny – ostatniego dnia, kiedy postawiłam na Adidasa (eksperymenty), Pitchforka (miks nowej alternatywy) i Primaverę (post-punk!), i dopiero tam było jakoś tak intymniej, naprawdę miło i przyjemnie.