Relacja z koncertu Fire! w Cafe Kulturalna. Szwedzi roznieśli Warszawę. Był prawdziwy ogień.
Mats Gustafsson to żywa legenda. Zanim koncert w Warszawie się odbył, wszyscy zdążyli już wyliczyć, w jakich projektach się udzielał, kogo wspierał w studio, a kto się na nim wzoruje. Mało kto (jeśli ktokolwiek) zwrócił jednak uwagę na aspekt ściśle ludzki, bo mimo perfekcji w tym, co robi, szwedzki muzyk to nie maszyna. A jak pokazał wtorkowy gig, to gość pełen luzu i poczucia humoru, co wcale nie rzutuje na absolutny profesjonalizm i techniczną maestrię na scenie.
Jak zapowiadał sam mistrz, miał być ogień. I był. Zabójcze tempo na scenie podsycała temperatura panująca wewnątrz Kulturalnej. Mimo szeroko otwartych drzwi, za którymi ustawiła się spora grupa obserwatorów, klimat przypominał kongijską dżunglę. W decyzji o przeniesieniu koncertu z Placu Defilad (ze względu na niezbyt korzystne prognozy, które się nie sprawdziły) można jednak doszukać się pozytywów. Hiperentuzjastyczne reakcje publiki wręcz wytrącały z równowagi, a dodatkowo potęgowało je zamknięte pomieszczenie. Bliższa była też relacja z występującymi artystami. A jaki był sam koncert?
Od pierwszych taktów nie było taryfy ulgowej, na którą zresztą nikt przy zdrowych zmysłach nie liczył. Mats rozpoczął od składnej improwizacji na saksofonie barytonowym. Graną przez niego początkowo prostą konstrukcję interwałową podtrzymywał grający na basie Johan Berthling. Gustafsson grę na instrumencie przeplatał szalonymi wstawkami z użyciem elektroniki. Zahipnotyzowana publiczność każdy kolejny utwór przyjmowała ze stale rosnącym entuzjazmem. Co prawda chwilami można było zapomnieć, że to koncert Fire! a nie solowy Gustafssona – Szwed z oczywistych względów przyciągał uwagę w największym stopniu. Jednak bez genialnej perkusji Andreasa Werliina nie byłby to najbardziej rokendrolowy warszawski koncert ostatnich tygodni. W końcówce pot lał się zarówno z muzyków, jak i publiczności. Po ponad 40 minutach występu muzycy zeszli ze sceny, jednak szybko pojawili się na niej ponownie na bis, który Gustafsson zadedykował Janowi Tomaszewskiemu (pomimo szczerych uśmiechów wśród widowni nie chodziło raczej o piłkarza – sorry). Po tym rozciągniętym do ponad 10 minut kawałku nie było już co zbierać. Jak to mówi młodzież: zaorane.