Dwudniowy festiwal Pennyland w Malangu, reklamowany jako sytuacja „urban revival”, pokazał mi ciekawy wycinek tej rzeczywistości. Pozwolił wyciągnąć trochę wniosków, postawić kilka hipotez, pewnie błędnych. Na temat rodzaju i dostępności kulturalnych miejsc w Indonezji.
Od czasu swojej przeprowadzki na wschodnią Jawę regularnie wrzucam na spotifaju jedną z wielu list przygotowanych przez grupę Indienesia. Wieczorami przeczesuję kronczongi, ucząc się rozpoznawać ślady portugalskiej ballady gitarowej w tradycyjnym lokalnym graniu (to naprawdę zaskakujące, jak wyraźne są one sześć wieków po ich krótkiej obecności w archipelagu), innym razem sięgam po często popowy jazz, a dla podtrzymania dobrej energii zabieram się za hipsterkę. Ilość młodych zespołów praktykujących wszelkiego rodzaju indie w tym kraju wciąż mnie zaskakuje – znajdzie się tu coś dla fanów elektropopu, post-rocka, post-punka, math rocków i singer/songwriterki.
Różnorodność i stosunkowe bogactwo tej twórczości nie przypomina niczym dość statycznej, mocno metalowej i przede wszystkim coverowej kultury muzycznej Nepalu, w którym kiedyś mieszkałam – a z drugiej strony Indonezja to państwo pozornie dużo bardziej konserwatywne, przeważnie muzułmańskie, gdzie tak wiele rzeczy jest haram, że dziewczyny z grzywkami w miniówkach skaczące do syntezatorowej kakofonii wydają się tu nie do pojęcia. Komu robić tą muzykę? O czym ona będzie? Czy zobaczę na scenie żywe przykłady artystycznej mipsterki?
Dwudniowy festiwal Pennyland w Malangu, reklamowany jako sytuacja „urban revival”, pokazał mi ciekawy wycinek tej rzeczywistości. Pozwolił wyciągnąć trochę wniosków, postawić kilka hipotez, pewnie błędnych. Na temat rodzaju i dostępności kulturalnych miejsc w Indonezji. Na temat jakości i ilości przestrzeni publicznej. Na temat strategii jej przejmowania. I na temat lokalnego indie, rzecz jasna, wraz z dizajnem i lokalnymi sztukami i rzemiosłem. I o ile w tych pierwszych sferach sytuacja jest raczej beznadziejna – festiwal we wraku jednego ze starych kin w Malangu pokazał, że ostatnie bastiony alternatywnej kultury pozostawione są powolnemu zniszczeniu.
Beznadziejne są też poszukiwania baru w mieście z sensowną muzyką na żywo – Indonezyjczycy lubią prosty pop, z radia, byle jak najgłośniej. Więc ta weekendowa ekstrawaganza, wepchnięta w zapomniany kąt miasta, stanowiła jakiś zaskakujący wyjątek w tej dość smutnej normie. Znaleźliśmy fajne drewniane zegarki projektowane w Surabai. Naprawdę urocze. Spotkaliśmy artystkę, która robi naszyjniki z małymi glinianymi sutkami. I dziewczyny z ceramicznymi waginami w ich biżuterii. Mało hijabów, sporo odkrytych ramion. I nawet kilka miniówek. W ten weekend czułam się nie jak w Malangu.
Ale clue jest oczywiście muzyka – miałam okazję zobaczyć większość zespołów i przeżyć kilka cudownych momentów. Do moich faworytów należeli Hi Mom! I Elephant Kind. Nie mogę odmówić też Barasuara dobrego występu, a Coldiaca i Beeswax pewnie trzeba będzie obserwować.
Hi Mom! To pięciu chłopaków mieszkających w Surabai, nadmorskim mieście dwie godziny od Malangu, jednej z indonezyjskich metropolii. Grają razem od dekady, i to doświadczenie słyszalne jest zarówno w jakości ich występu, jak i w złożoności stylu. Po pierwsze – mają bardzo charakterystycznego, ciekawego wokalistę, który śpiewa falsetem przechodzącym z bardzo dziewczęcych, subtelnych kawałków do eksperymentalnych momentów a’la Cedric Bixler Zavala. Przypomina mi on o całej plejadzie fantastycznych, bardzo rozpoznawalnych głosów w skandynawskim indie – od Jonsiego, przez Mew, po androgeniczne wcielenia rodzeństwa z The Knife. Po drugie, grupa korzysta z całej masy inspiracji i stylów grania, nie tracąc przy tym spójności. Moim zdaniem najbardziej wyczuwalne jest ich zamiłowanie do post-punka i post-hardcore’u, mimo że przejawia się w ich utworach w bardzo subtelny sposób: rytmika, czasami sposób grania na gitarze, trochę punkowej gitary.
Koszulka keyboardzisty wydawała się potwierdzać moje wrażenie – miał na niej zespół Loma Prieta. Wspomniane Mars Volta, a i At The Drive-In zapewne muszą stać na ich półkach, ujawniając się w delikatnej psychodeliczności niektórych utworów, i w zadziorności innych. Z drugiej strony, ich talent do pisania chwytających popowych i elektronicznych kawałków przełożył się na łatwo przyswajalną energiczność koncertu – taneczne syntezatory, dance punkowe momenty, trochę math rocka w stylu Foalsów i nie możesz ustać w miejscu. Niestety, publiczność nie do końca zrozumiała stojący przed nimi fenomen, wszyscy czekali zresztą na gwiazdę wieczoru, jaką jest Bara Suara. Trudno, ja wieszczę wielki sukces Hi Mom! I bardzo bym chciała, żeby przyjechali kiedyś grać na europejskich festiwalach swoje indie po indonezyjsku. Polecam przesłuchanie ich albumu The Youth is the Real Time Bomb – kawał dobrej roboty.
Drugiego wieczora mieliśmy kolejny świetny koncert, tym razem na zamknięcie – Elephant Kind, zaanonsowany ultrahipsterkim klipem, zawierającym konieczne bluzy adidasa, deskorolki, kwadratowe czapki z daszkiem i dachy wieżowców pokryte graffiti. Wokalista grupy z Dżakarty Bam Mastro czuł się na scenie najlepiej ze wszystkich liderów – rapował, śpiewał, wskakiwał w tłum (jedna z naszych indonezyjskich koleżanek po raz pierwszy widziała coś takiego na żywo!), nawoływał do wyciągnięcia środkowych palców i zdjęcia koszulek. Przewrotny! Nawet na nas, przyzwyczajonych już do purytańskiego kodu na muzułmańskim uniwersytecie, zrobiło to wrażenie.
I to też był naprawdę dobry koncert – na scenie stadionowy rozmach ich twórczości, popowe klisze i ogromna energia (perkusista i gitarzyści naprawdę umieli pierdolnąć) bronią się wyśmienicie. Świeżo wydany album City J, z którego pochodziły wszystkie utwory, to indiepopowa, elektroniczna petarda, napisana zgodnie z najlepszymi recepturami: optymalna ilość ekstatycznych klawiszy, zgrabne nawiązania do synthpopu lat osiemdziesiątych, cudownie świadome własnej kiczowatości (dramatycznie wyśpiewywane „I need your attention”), nieodparta pokusa tańca („Love Ain’t For Rookies”) i oczywiście ronienie łez przy melancholijnych balladach. Tej nocy tłum tańczył, część wróciła do domu z piosenką na ustach. Polecam wszystkich uwadze te dwie grupy – jeśli choć trochę interesuje was indie tworzone w tak odległych zakątkach świata jak Indonezja.
Honorowe wzmianki należą się Barasuara (czuję się trochę pod presją – wszyscy na nich czekali, mają oni kultowy status w Indonezji, są uznawani za wyśmienitych tekściarzy i tak dalej) – tłum nie zawiódł, większość znała każdy tekst, ale nie trafili do mnie aż tak, jak wspomniane wyżej zespoły. Na uwagę na pewno zasługują dwa bardzo ciekawe utwory – „Taifun” i „Bahas Bahasa” – ten drugi ma plemienny rytm i rockowy przytup, ten pierwszy to chwytająca za serce ballada. Popracuję nad językiem i wrócę do nich za kilka miesięcy. Podobał mi się też Coldiac – z ciekawym wokalistą, delikatnym chłopcem wystylizowanym na Prince’a. Szkoda tylko, że ich występowi na żywo zabrakło trochę jaj – gdyby ich elektropop rozgrzała jakaś nadpobudliwa perkusja, gdyby mieli w składzie dwóch agresywnych klawiszowców, gdyby nie bali się dłuższych partii kakofonicznego hałasu – mogliby porwać tłum. Bo brzmieli bardzo podobnie do nieodżałowanego Tigercity, którzy, doskonale pamiętam, potrafili rozgrzać.
Wreszcie Beeswax, grupa z Malangu grająca indie-rock/emo/post-rock – jako jedyni reprezentanci gatunku w składzie festiwalu, zasługują na wzmiankę.
Tak oto wyglądało moje pierwsze spotkanie z Indienezją. Mam nadzieję od czasu do czasu wrzucić kolejną opowieść o moich odkryciach i przybliżyć wam dźwięki z drugiego końca świata.