Jacek Lachowicz, uznany i szanowany przez krytyków, lecz wciąż nieznany szerszej publiczności. Niedzielny koncert w poznańskiej Fabrice był aż do niezdrowej przesady „elitarny”.
Nie wiem jak inaczej nazwać sytuację, w której na koncert jednego z najbardziej uzdolnionych polskich muzyków przychodzi dosłownie kilka osób. Czasem zaczynam się poważnie zastanawiać czy granie muzyki na żywo ma jakikolwiek sens. Być może transmisje na żywo z sali prób, przerywane reklamami byłyby lepszym rozwiązaniem.
Z pewnością występ Lachowicza był niezwykły, poczynając od domowej atmosfery (wszyscy przedstawili się po imieniu, muzycy jak i publiczność) po doskonałą muzykę. Klawisz, gitara, perkusja – prosty trzyosobowy skład wytworzył magiczną atmosferę. Sam Lachowicz porównał się do szamana, który podczas tajemniczego muzycznego rytuału uzdrawia zgromadzoną publiczność. Śmiałe stwierdzenie, jednak rzeczywiście było w tym koncercie coś tajemniczego i oczyszczającego. Muzyka Lachowicza dawała pole do popisu dla wyobraźni, bo tę muzykę przeżywało się mocno i emocjonalnie, mimo stosunkowo prostej formy (raz subtelne, raz nieco cyrkowe melodie wygrywane na klawiszu skonfrontowane z transową motoryką i hałaśliwą, zawsze przesterowaną gitarą).
Zespół zagrał przekrojowy set uwzględniający życzenia publiczności (prawie jak na próbie). Pojawiły się także trzy nowe kompozycje, które być może zostaną wydane jeszcze w tym roku (całkiem udane, jednak nie wnoszące nic nowego do dorobku Lachowicza).
Żałujcie, że was tam nie było! Może to strasznie płaskie stwierdzenie ale Lachowicz z zespołem to naprawdę dobrzy ludzie, czuć to w ich muzyce.