Encepence, która scena – czyli 7 koncertów, na jakich warto się pojawić w Katowicach tego roku.

Liima

Uwielbiam Efterklang. W ciągu ponad 12-letniej kariery wydali kilka pięknych albumów, na których zmieścili parę niezapomnianych utworów (choć trzeba przyznać, nie jest to grupa specjalizująca się w produkowaniu singli do nucenia nad zmywakiem). Zgrali się z wielką falą indie folku, płynącą ze wszystkich stron – ze Stanów uderzali Midlake czy Shearwater, z Islandii nadciągały dźwięki mum, Dania celebrowała Mew. Scena alternatywna nabrzmiała wariantami indie folku – począwszy od ascetycznych fidlerów ze USA, którzy odtwarzają minimalistyczną ludyczną tradycję wiejskich grajków, aż po bombastyczne, barokowe projekty typu Animal Collective. Efterklang uplasowali się gdzieś pośrodku, czerpiąc dużo z tradycyjnej instrumentalizacji, zgrabnie wplecionej w eksperymentalną elektronikę i dźwiękowe projekty. Swoje albumy lubili okraszać filmami, które miałam przyjemność wyświetlać premierowo w skłocie Tektura w Lublinie – widzieliśmy tam razem i Parades, i An Island.

Moja słabość do Efterklang przenosi się na ich nowy projekt Liima – jedno z wielu przedsięwzięć, jakie duńscy muzycy powzięli po zawieszeniu Efterklang 3 lata temu. Jest inaczej – trochę bardziej elektronicznie, tanecznie w pokręcony sposób (tune-yardsowy momentami), albo może nostalgicznie za latami 80-tymi. Zdecydowanie warto dać im szansę – w piątek o 17, idealnie na rozgrzewkę.

Taxiwars

Petarda. Widziałam na jednej z większych sal koncertowych Budapesztu, A38, i sprawdzili się znakomicie. Wokalista Tom Barman, znany z dEUS, recytuje, rapuje i wije się przed mikrofonem. Jest hipnotyczny, nie można oderwać od niego wzroku, cudownie też słucha się tej jego dziwnej, ciemnej poezji. Towarzyszy temu mroczna jazzowa muzyka – świetny saksofonista, przedni kontrabasista i energetyczna perkusja, czasami odzywają się złowieszcze samplowane organy. Taxiwars zabierają słuchaczy w inną czasoprzestrzeń – to może jazzowy klub w pełnym przemocy Nowym Jorku końcówki lat 70-tych. Z nutką psychodelii (klawisze) i punka (perkusja), z elementem funku („It Went Boom”) i Morphinowym zadymieniem. Po prostu czad. Idźcie i dajcie się oczarować.

Jambinai

Prawdopodobnie twój ulubiony zespół z Południowej Korei. Przepiękna napierdalanka, w dużej mierze oparta na tradycyjnych koreańskich instrumentach. Jest post-rockowo, jest post-hardcore’owo, zalatuje nawet sludge’em (szczególnie ich nowa płyta) i jazzem. Widoki na scenie należą do nietypowych – to, co brzmi jak skrzypce, to Haegum, śliczna beczułka z cienką szyją, do której przyczepione są dwie jedwabne struny. Część tęsknych, jakże azjatyckich dźwięków wychodzi z piri – typowego koreańskiego fletu z bambusa. Z kolei obecność koreańskiej cytry, geomungo, dodaje medytatywnych właściwości ciężkiej muzyce. Naprawdę, coś niesamowitego – to prawie jak iść na Godspeeda, i wcale nie przesadzam z porównaniami.

Thundercat

Mój faworyt z kwitnącej sceny jazzowo/eksperymentalnej Los Angeles. Należący do wytwórni Flying Lotusa basista, znany między innymi ze współpracy przy debiucie Kamasiego Washingtona, z obecności na To Pimp a Butterfly Kamasiego, z gry na każdej płycie Flying Lotusa i w ogóle z długiej, imponującej listy współpracy. Thundercat bierze aktywny udział od kilku lat w wymyślaniu na nowo eksperymentalnej elektro-jazzowo-hiphopowej sceny, której symbolem stał się Flying Lotus właśnie. Wydał też trzy pełnowymiarowe albumy w ciągu ostatnich pięciu lat. Można by powiedzieć, typowy Brainfeeder, jeśli jest coś typowego w tej niesamowitej wytwórni. Koniecznie, koniecznie!

Anohni

Androgeniczny Anohni Hegarty, znany jako Anthony and the Johnsons, debiutuje pod nową nazwą z nową tożsamością. Jako kobieta, Anohni zaprosiła do produkcji Oneohtrix Point Never i Hudsona Mohawke, czego rezultatem jest chyba najbardziej eksperymentalna i najbardziej elektroniczna rzecz, jaka zdarzyła się artystce. Płyta HOPELESSNESS to spotkanie Hercules and Love Affair z ich słonecznym, tanecznym disco, z Anthony and the Johnsons w całej wzniosłości i poetyczności tego projektu, zapakowane w złożoną, eksperymentalną, bardziej do słuchania niż tańczenia oprawę. Jest to poruszająca i polityczna płyta, to manifest nowo narodzonej kobiety. Słyszałam też wiele razy, że spotkanie z Anohni to czysta magia.

Rosa Vertov

Cztery dziewczyny robią świetny miszmasz: trochę post-punka, trochę post-rocka, trochę po-prostu-gitarowe-lata-dziewięćdziesiąte, trochę rozwlekłej, pięknej psychodelii, trochę Sonic Youth. Ich miłość do retro słychać doskonale, kawałki są soczyste i energiczne. Bardzo jestem ciekawa, jak radzą sobie na scenie. Trzeba przyjść wcześnie, ale przynajmniej będzie dużo miejsca pod sceną.

Syny

Orient narobił sporego hałasu – jedni kłócą się o jego rację bytu, drudzy chwalą Oleisty klimat. Wiecie już, że współpraca Piernikowskiego i Jankowiaka to powrót w czasy lo-fi w hip hopie, lata 90-te, w których chłopaki z bloku robiły bity i pisały do tego, zwykle żenujące, liryki. Niektórym udało się zbić na tym fortunę i zostać głosem pokolenia. Kilku wyrosło na ikony sceny, a hip hop mutował i ewoluował dalej. Syny wracają do tych korzeni i w sumie fajnie – przypominają nam o czasach, kiedy raper nie musiał mieć najnowszej Beemki ani wypasionego studia, nawiązują do dekady kaset i prostej, czy wręcz prostackiej nawijki pod taśmę. Moim zdaniem pojedynki słowne nad płytą, choć jak najbardziej pożądane, łatwiej rozwiązać pod sceną. Hip hop weryfikuje się na koncercie, na podstawie energii, kontaktu z publicznością, współczynnika śpiewalności tekstu przez publiczność. Wpadajcie, zobaczymy, jak Syny dają sobie radę.

%d bloggers like this: