W tym roku Le Guess Who przeszło same siebie. To była najlepsza edycja holenderskiego festiwalu. Z Utrechtu relacjonuje Natalia Skoczylas.
Zazwyczaj z kolejną edycją ulubionego festiwalu człowiek robi się trudny do zaspokojenia. Że za duży, że za dużo ludzi, że komercha i nie to samo, i dlaczego wszyscy tu teraz zaczęli przyjeżdżać? Le Guess Who przeszedł już oficjalnie na poziom europejskiej superimprezy – i fakt, są w związku z tym niefajne zmiany, takie jak tłumy i niemożliwe kolejki na koncerty. Niemniej jednak stoję za nimi murem: zrobili najlepszy festiwal w Europie, jaki miałam okazję odwiedzić. W tym roku program był tak dobry, że z trudem mogę na cokolwiek w line-upie narzekać. I z rozmów przy papierosie mogę śmiało wnioskować, że reszta miała tak samo.
Nie jest łatwo wybrać ulubieńców, bo liczba dobrych koncertów przekroczyła wszelkie oczekiwania. Ale może trzy grubsze zaskoczenia?
Beverly Glenn-Copeland
Moja taktyka w tym roku polegała na wybieraniu artystów, których słabo lub w ogóle nie znałam (zazwyczaj)/ nigdy nie widziałam na żywo. Beverly był taką niedzielną niespodzianką: w sali Herz, z wielopiętrowymi, futurystycznymi balkonami, i sceną ozdobioną projekcjami jak witraże kościelne. No i ten niesamowity głos, szkolony na niemiecką modłę „lieder” od młodości, nie tak odległy od operowej rozpiętości, kobieco miękki i męsko głęboki. Beverly, który urodził się jako kobieta, pięknie balansuje cechy obu płci, pozostając fascynującą zagadką dla kogoś, kto oglądając go na scenie, nie zna jego historii. W pewnym sensie estetyka i treść jego kompozycji są też raczej feministyczne, czy może kobiece: to historie o pokoju, solidarności, wolności, równości, do których dociera się poprzez sztukę i miłość. Jedna z takich kompozycji opierała się na religijnych pieśniach wykonywanych przez Afroamerykanów w czasach niewolnictwa w Stanach Zjednoczonych (zabraniano im wówczas używać bębnów, bojąc się, że zjednoczą ich one i skłonią do buntu, co też wydarzyło się na Haiti) – i Beverly wykonał ją teraz z bębnem, odkrywając jednocześnie przed nami ukryte znaczenia tej pozornie prostej piosenki. Mieliśmy niezwykłą przyjemność przeżyć na żywo ten eklektyczny materiał, z jakiego składają się „Keyboard Fantasies” – płyta Beverly sprzed 30 lat, która sprzedała się w 200 egzemplarzach, a teraz jest kolekcjonerskim rarytasem, całkowicie zasłużonym. Towarzyszyła mu na scenie grupa jazzujących artystów z Indigo Rising: cudowny, bardzo młody i w większości kobiecy skład bez przerwy uśmiechniętych artystów. Zgotowali razem naprawdę religijne doświadczenie: świetnie oddając kościelno-gospelowo-songwritersko-new-age’owego ducha „Keyboard Fantasies”. Najgłośniejszą fanką występu była z resztą Pat Thomas, która niedługo później rozgrzała buntowniczą poezją Pandorę wraz z jazzową petardą: Irreversible Entanglements.
Endless Boogie
No więc podobno najtrudniej gra się rano. Tak przynajmniej twierdzą nowojorczycy, którym przypadła scena o godzinie 12 w niedzielę, pod koniec maratonu (chyba raczej to mieli na myśli). Myślę jednak, że trochę nas kokietowali tym narzekaniem, bo jeśli grali ostatniego dnia imprezy na końcu miasta, w południe, na koncert wciąż trzeba stać w kolejce, raczej nie jest aż tak ciężko. Tłum był spory i atmosfera wyjątkowa: w wagonowato długiej sali dB’s, miejsca jak wyjętego z lat siedemdziesiątych (starannie udekorowanego w stylu „półwiecza”) i obitego boazerią, w towarzystwie tej fantastycznej rockowej muzyki wszyscy mogliśmy się poczuć trochę jak w latach sześćdziesiątych-siedemdziesiątych. Psychodelia, niekończący się utwór, teksty opowiadające o jakichś dziwnych spotkaniach z dziwnymi ludźmi w brudnych, niebezpiecznych miastach Ameryki, narkotyki i pot, który sprzęga gitary. Wszyscy wzięliśmy udział w jednym kawałku, który grał od początku do końca w hipnotyczny i fascynujący sposób, niezależnie od tego, kiedy udało nam się wcisnąć do sali. Komunia dla hipisów.
Ras_G & The Afrikan Space Program
Zaczęło się nieśmiało: gigantyczny DJ w malutkiej przestrzeni i malutki MC z przodu, razem z tłumem. Ten drugi miał wyjątkowo trudno, bo publiczność przez długi czas nie chciała dać się namówić do wspólnego pokrzykiwania, śpiewania i tańca. Ale pracą i wytrwałością udało ich się urobić – nie bez znaczenia były też nieprawdopodobne bity serwowane przez Afrykański Projekt Kosmiczny. Tak eklektycznie i mądrze zmiksowane rzeczy, które dotykają wszystkiego: popu, gangsta rapu, RnB, funku, soulu, hip-hopu, eksperymentalnej elektroniki, techna, afrofuturyzmu, disco – you name it – nie zdarzają się wielu DJ-om. I tak stopniowo wszyscy poddali się muzyce i świetnej robocie MC, którzy zmusili nas do tańca. Krytycznego. Zbuntowanego. Mądrego. Oczyszczającego tańca.